Kiedyś to tu były melanże... Vang Vieng - Laos cz. 4
25 - 31 I 2023
Po przejechaniu w jedno popołudnie 200 kilometrów skuterem po laotańskich drogach (a w ciągu tygodnia - bliżej 1000 km), byliśmy lekko zmaltretowani.
Nie ma tego złego - toż to idealna okazja, żeby przetestować 'Lao massage'! Jest to masaż bardzo podobny do tajskiego - trochę takie wspólne rozciąganie się, wymuszone i wspomagane (momentami brutalnie) przez panią masażystkę. Dla naszych wymęczonych, obolałych ciał było to wybawienie.
***
Kolejny przystanek - Vang Vieng. Ale najpierw trzeba tam dojechać. A niestety transport zbiorowy w Laosie to tragedia.
Czemu?jakość dróg (poza nielicznymi wyjątkami) jest straszna, a co za tym idzie - przejazd trwa wieki. Z Thakheku do stolicy, Wientianu, jest ok 300 km. Mniej więcej tyle co z Krakowa do Warszawy. Ale trasy tej nie pokonuje się w trzy godziny, tylko samochodem w ok. 6,5, a autobusem - dziewięć.
Rozkłady jazdy autobusów niby są, ale nie można im wierzyć.
O 16 pan w kasie biletowej na dworcu mówi, że autobus odjeżdża o 21, 22 i 23, bilet kupuje się tuż przed odjazdem i nie ma problemu z miejscami. O 21 pan w tej samej kasie biletowej mówi, że sorry, ale nie ma już na dzisiaj biletów.
Kupiłeś bilet za pośrednictwem hostelu i myślisz, że tak jak w każdym innym kraju w regionie nie musisz się już niczym przejmować; ktoś cię odbierze, może nawet przyklei znaczek żebyś się nie zgubił, zapakuje do odpowiedniego autobusu a później podwiezie pod hostel w nowym miejscu? Błąd. Tu możesz zostać rano podwieziony na dworzec i dowiedzieć się, że twój autobus jednak jest pełny i jedziesz kolejnym, wieczorem. O ile przyjedzie.
Może jakaś strona albo aplikacja do zakupu biletów? Albo chociaż jakiś działający pośrednik online? xD
No i wisienka na torcie- dworce. Po co robić jeden dworzec w mieście, jak można zrobić trzy, a jeszcze lepiej pięć? Ale żeby cchociaż były gdzieś w centrum? Gdzie tam, każdy oddalony o kilka kilometrów od czegokolwiek, nawet w najmniejszym miasteczku.
A jak przedostać się z centrum miasta na dworzec albo, o zgrozo, z dworca na inny dworzec (w tym samym mieście)?
Tuktukiem 'jumbo', czyli ustrojstwem łączącym wszystkie możliwe wady prywatnego przewoźnika. Mówisz gdzie jedziesz, targujesz się, i tak płacisz zbójecką kwotę (mafia twardo pilnuje cen dla turystów a alternatyw poza własnymi nogami zazwyczaj nie ma), po czym zazwyczaj i tak czekasz, aż kierowca dokoptuje dodatkowe osoby do twojego przerośniętego tuktuka. Jak już w końcu ruszysz, to wcale niekoniecznie do ustalonego miejsca docelowego, bo trzeba obskoczyć kilka punktów z potencjalnymi pasażerami. A jak ktoś się dosiądzie to często trasa jest modyfikowana, nieistotne, że niby zapłaciłeś za całego tuktuka. Co do ceny, to w zależności od liczebności twojej grupy podawana jest za cały pojazd albo od osoby: np. przy jednej osobie wynajęcie tuktuka na daną trasę kosztuje 100 000 LAK, a przy trzech osobach - po 50 000 LAK od głowy. A ceny tuktuków są często wręcz absurdalnie nieprzyzwoite. Za kilkukilometrową trasę z dworca do centrum kierowcy potrafią sobie życzyć połowę tego co się zapłaciło za bilet autobusowy z odległego o kilkaset kilometrów miasta (i znacznie więcej niż kosztowałaby taksówka w Polsce). Od osoby. Z rozrzewnieniem wspominaliśmy Kambodżańskie tuktuki i ich genialną, lokalną aplikację do zamawiania transportu.
***
Na dworzec w Thakheku idziemy piechotą, w połowie trasy łapiemy (czyjegoś) tuktuka (oczywiście musimy zapłacić kierowcy, a nie współpasażerom którzy już opłacili przejazd w inne miejsce); na dworcu dowiadujemy się że autobus z 'kuszetkami' którym mieliśmy jechać jest już pełny. Na szczęście o tej samej porze jest też zwykły, z miejscami siedzącymi - jedziemy. To przecież tylko 9 godzin.
Po całej nocy podskakiwania na Laotańskich drogach docieramy do dworca, oddalonego o paręnaście kilometrów od Wientianu. Tu możemy wybrać czym przemieścić się na oddalony o 15km (kolejny) dworzec, z którego odjeżdżają busiki do Vang Vieng: taksówką / tuktukiem / SongThaewem (pickup przerobiony na minibusa). Jako, że jesteśmy turystami to nie ma znaczenia co wybierzemy, cena będzie identyczna. Parę groszy wytargowaliśmy, dojechaliśmy. Tam zostaliśmy upchnięci do turystycznego busika. Choć był pełen, to odsiedzieliśmy w nim (tak dla zasady, nie żeby był jakiś rozkład jazdy) 45 minut przed odjazdjem.
Ruszyliśmy. Po drodze zgarniamy a to worek ryżu, a to jakąś paczkę, aż docieramy do celu. Tu miła niespodzianka - minivan wysadził nas na przystanku ' w centrum', a nie na oddalonym o kilka kilometrów dworcu.
Po kilkunastogodzinnej tułaczce byliśmy ledwo żywi, a trzeba jeszcze znaleźć nocleg. Z początku nie zapowiadało się najlepiej - miasteczko niezbyt przyjemnne a ceny wyższe niż na południu kraju.
Usiedliśmy w kawiarence, zamówiliśmy owocowego szejka, a los zesłał nam parkę z Polski. Zachwalali miejsce w którym sami spali - nieco na uboczu, ale wciąż w zasięgu spaceru do centrum miasta, z dużym ogrodem, czystymi bungalowami, w sąsiedztwie reggae kawiarenki z najlepszymi zachodami słońca w okolicy. Dalej nie szukaliśmy.
W końcu mogliśmy odsapnąć, odespać trochę zaległości, zrobić pranie, nadrobić duolingo (w ramach przygotowań do Azji Centralnej chcemy poznać chociaż podstawy rosyjskiego) i nie musieliśmy nigdzie się spieszyć.
Znaleźliśmy knajpkę z najlepszą zupą w mieście (z chrupiącą wieprzowiną, mnóstwem zieleniny - każdego dnia trochę innej - i z pysznym sosikiem orzechowym w ramach gratisowej przystawki),
Degustowaliśmy kolejne awokado smufi,
w końcu przetestowaliśmy ostatni rodzaj Beerlao - w takich okolicznościach smakowało całkiem, całkiem:
Wypożyczyliśmy zdezelowaną Hondę Wave - na Pakse i Thakhek by się nie nadawała, ale do jeżdżenia po okolicy była w sam raz. A w okolicy jest co oglądać.
Są góry i wyjątkowo piękne, wyrastające z równiny strzeliste skałki;
Jest mnóstwo 'blue lagoon' - naturalnych basenów, bardziej lub mniej turystycznych, ale zawsze z kilkoma atrakcjami typu lina, podest do skakania, mini-tyrolka, restauracja/ pan sprzedający piwo z przenośnej lodówki itp.
Przy jednej z 'blu lagunek' weszliśmy do ciemnej jaskini, gdzie po kilkunastu minutach grotołażenia odnaleźliśmy podziemne jeziorko. Wychodząc spotkaliśmy turystów, mających za przewodników okoliczne dzieci (które w ten sposób sobie całkiem nieźle dorabiają). Turyści dziwili się, jak daliśmy radę bez 'przewodników' - nie wiedzieli, że my już niejedną ciemną jaskinię samodzielnie eksplorowaliśmy ;-).
Inną jaskinię zwiedzaliśmy na dętkach:
Po zachodach słońca chodziliśmy na całkiem przyjemny nocny targ (głównie ze standardowymi badziewiami, ale były też kulinarne pyszności jak np. smażone mini ciasteczka z kokosem), i pyszne kolacje. W jednej z bardziej turystycznych knajpek zaryzykowaliśmy nawet stek, i trzeba przyznać, że o dziwo był przyzwoity.
W okolicy miasta jest kilka punktów widokowych, gdzie po parudziesięciu minutach wspinania można strzelić sobie taką fotkę:
Ostatnią atrakcją która na nas czekała był spływ dętkami po rzece.
***
Kiedyś spływ na dętce w Vang Vieng był na liście obowiązkowych punktów tysięcy backpackersów jeżdżących po Azji, a miasteczko było imprezownią przekraczającą wszystkie granice. Alkohol lał się strumieniami, działało kilkaset barów - obsługa wciągała dryfujące na dętkach osoby, wlewała im darmowe shoty do buzi (licząc, że poza poznawaniem nowych ludzi i tańcami, skuszą się na kolejne drinki, za które już trzeba było słono zapłacić) a po odpowiednim napojeniu odsyłało gości do kolejnego baru przy pomocy zjeżdżalni, huśtawki albo innej, ekstremalnej konstrukcji umożliwiającej udowodnienie swojej męskości nowo poznanym współimprezowiczom. Narkotyki też były powszechnie dostępne.
Jak nietrudno się domyślić, połączenie rzeki (miejscami z całkiem bystrym nurtem i wystającymi skałami), alkoholu, spektakularnych konstrukcji do popisywania się, narkotyków i tłumów młodzieży nie zawszs dobrze się kończyło.
W 2011r., gdy w ciągu tygodnia zginęło kilkunastu australijskich nastolatków, rząd tego kraju stanowczo zainterweniował i po pewnym czasie Laos się ugiął, inprezy się skończyły, a morze zachodniej młodzieży (i ich pieniądze) przestały płynąć do Vang Vieng.
Aby zapełnić lukę, miasto przestawiło się na Azjatyckich turystów i teraz główne, promowane atrakcje to jazda udziwnionymi pojazdami terenowymi, niezbyt ekstremalne (lub wręcz emeryckie) spływy kajakowe, loty balonem, karaoke itp.
***
Dryfowanie przez dwie godziny po rzece pośród pięknych gór brzmiało dla nas zbyt kusząco, żebyśmy mogli odpuścić.
Organizacja tej przyjemności wcale nie była łatwa. Wszystkie informacje w internecie nieaktualne, nie wiadomo czy w ogóle sa się wypożyczyć dętki. Touroperatorów w mieście na pęczki, ale spływów nikt nie ma w ofercie.
W końcu znaleźliśmy odpowiedni garaż: pełen dętek, z dwoma podejrzanymi panami i tablicą informującą co i jak. Sukces - da się. Jutro płyniemy.
Zostaliśmy wywiezieni tuktukiem parę kilometrów od miasta, zwodowaliśmy nasze dętki i wyruszyliśmy.
Słońce świeci, widoczki piękne, chłodna woda orzeźwia... Dryfowało się cudownie.
Na trasie miały być trzy bary: jeden po pięciu minutach, drugi minutę za nim i trzeci na końcu.
Nurt rzeki chyba nie był zbyt bystry, bo do pierwszego baru płynęliśmy z dwadzieścia minut. Myśleliśmy, że może go przegapiliśmy. Jak się okazało, baru przegapić się nie da, bo na widok turystów pan zarzuca 'wędkę' (tj. butelkę przywiązaną do liny), a dla pewności do wody wbiegają kilkuletni chłopcy, którzy holują dętki (z turystyczną zawartością) do brzegu.
Siedzieliśmy sobie we dwójkę, zamówiliśmy jedno lao mohito (serwowane w plastikowym wiaderku, ilustracja na wstępie), z głośników leciały hity z początku wieku (od 2011 pewnie nie zawitał tu żaden DJ z nową playlistą), poczuliśmy, że faktycznie musiał tu być kiedyś idealny klimat do porządnych imprez.
I gdy już mieliśmy się zbierać do dalszego dryfowania - przypłynęła grupka 'dętkowiczów'. Jak się okazuje, kilka hosteli nadal organizuje dla backpackersów spływy.
No i jednak była impreza.
Co prawda ludzi było w porywach ze 20, średnia wieku bliżej 30 a z używek to głównie beerlao i pojedyncze drineczki, ale to wystarczyło, żeby poczuć atmosferę która musiała panować tu przrd laty, potańczyć, pośpiewać i miło pogadać najpierw w jednym barze, później w drugim...
Aż zauważyliśmy, że słońce niebezpiecznie zbliża się do gór przesłaniających horyzont, a nam zostały jeszcze jakieś dwie godziny płynięcia. Co gorsza dzień był wyjątkowo chłodny (tj. w południe było przyjemne 26 stopni, ale teraz zaczynało się robić rześko). Pożegnaliśmy się z nowopoznanymi podróżnikami, wskoczyliśmy na dętki i popłynęliśmy.
Faktycznie był to ostatni moment, bo dopływając do końcowego przystanku i tak cali trzęśliśmy się z zimna i szczękaliśmy zębami.
Ale żeby poczuć ten klimat - warto było trochę wymarznąć. (A pewnie gdyby człowiek był troche młodszy i głupszy to by wypił więcej i nawet nie poczuł chłodu :-) )
***
Jak się okazało, spływ trzeba było odpokutować. Kolejny dzień Patrycja spędziła tak:
***
Komentarze
Prześlij komentarz