Czemu 'atrakcja numer jeden' nas nie urzekła? Laos cz. 5
31 I 2023 - 6 II 2023
Z Vang Vieng do Luang Prabang pojechaliśmy busem tłukącym się po górskiej drodze, przedzierając się przez tumany piasku i przerwy w asfalcie. Emocji nie brakowało, bo kierowca musiał co jakiś czas walczyć o miejsce z tirami jadącymi z naprzeciwka, driftującymi naszym pasem (nachętniej- na wąskim zakręcie na przełęczy).
***
Dlaczego nie pojechaliśmy szybkim i tanim pociągiem, nowowybudowaną przez Chiny linią (w ramach kolonizacji jako dowód przyjaźni)?
<to już będzie ostatnie narzekanie na transport publiczny w Laosie>
Bilety można kupić tylko na dworcu (system online jest, ale nie działa).
Dworzec (w którym bez trudu zmieściliby się wszyscy mieszkańcy Vang Vieng), położony jest kilkanaście kilometrów od miasteczka. Transportu publicznego oczywiście brak.
Nie szkodzi, podjechaliśmy na skuterze. Na próżno - była 10:35, a kasa jest czynna w godzinach 7:30-10:30 i 12:10-13:10.
Ale i tak nic byśmy nie zdziałali, bo wbrew dostępnym informacjom, bilety można kupić maksymalnie na 2 dni naprzód (o czym powiedziała nam parka na dworcu, która chciała kupić bilet na pociąg odjeżdżający za 3 dni. Bez powodzenia).
Bilet da się kupić przez pośrednika, ale wtedy cena wzrasta ponad dwukrotnie. No i oczywiście dworzec pociągowy w Luang Prabang jest oddalony od centrum miasta o parędziesiąt kilometrów, więc dochodzi kolejny odcinek do pokonania cudownym Jumbo Tuktukiem.
Do tego wszystkiego pociąg jedzie prawie cały czas przez tunel, więc widoczków brak, a z autobusu można delektować się krajobrazami. No i pociąg, w przeciwieństwie do autobusu nie zapewnia zastrzyku adrenaliny.
[dworzec kolejnowy w Vang Vieng; miasteczku z populacją ok 25 tys. osób]***
Dojechaliśmy do Luang Prabang: 'Najcudowniejszego miejsca w Laosie', 'top 1' wg. Lonely Planeta. I to widać.
Ludzie od razu mniej przyjaźni, turystów mnóstwo, ciężko znaleźć 'nieuzachodnione' jedzenie, hotele droższe, lokalsa na ulicy starego miasta się nie uświadczy.
Fakt faktem, uliczki są urocze, a na pyszny pain au chocolat z dobrą kawą za ⅓ europejskiej ceny (choć z drugiej strony dwukrotność Laotańskiej) ciężko narzekać…
No ale nie jechaliśmy do Laosu, żeby zobaczyć namiastkę Europy. Pierwszy raz w tym kraju poczuliśmy aurę sztuczności.
Chyba nie jest to miejsce dla nas. Z drugiej strony, emerytowani Francuzi czują się tu jak ryby w wodzie, a dla azjatyckich turystów musi to być faktycznie jedno z lepszych miejsc do odwiedzenia.
[Typowi turyści odwiedzający Luang Prabang]
Odpoczywając w naszej norce bez okna (za którą zapłaciliśmy najwięcej z wszystkich noclegów w całym Laosie. Jak się okazuje, Luang Prabang to chyba jedyne miejsce w tym kraju, w którym warto rozważyć wcześniejszą rezerwację hotelu online) musieliśmy wysłuchiwać bardzo dziwnych jęków wydawanych przez naszą podstarzałą gospodynię. W końcu odwżyliśmy się wyjrzeć, ale okazało się, że wbrew naszym obawom nie są to jęki agonii, a tylko odgłosy wydawane z okazji seansu masażu wykonywanego przez jej koleżankę.
Gdy zorientowaliśmy się, że z wynajmem skuterów też jest tu tragedia, popijając 'Luang Prabang' (lokalna odmiana Beerlao) i wsuwając sajgonki z nocnego targu, postanowiliśmy, że skoro świt uciekamy dalej na północ.
***
Parę godzin w turystycznym busiku (my upchnięci jak sardynki; bagaże przywiązane na dachu - obcokrajowiec ma zapłacić więcej, ale standardy pozostają lokalne) i jesteśmy w Nong Khiaw.
Mimo, że to mała wioska, to autobus oczywiście i tak zatrzymuje się daleko od centrum.
[typowe pejzaże małego laotańskiego miasteczka]
Udaje nam się dorwać ostatni bungalow w przyzwoitym ośrodku (okazuje się, że północ Laosu jest zdecydowanie bardziej turystyczna od południa); obiad jemy w indyjskiej knajpce - niby nie jest źle, ale wciąż żywo pamiętamy smak prawdziwych Indii i każda wizyta w takiej restauracyjce musi skończyć się rozczarowaniem.
***
Misja na popołudnie - wspinamy się na najwyższy dostępny punkt w okolicy.
Widoczki - jak to w Laosie - nie zawodzą. Tylko powoli zaczyna się chyba sezon wypaleń i wszystko przesłonięte jest dymową mgiełką.
><><><><
Kolejnego dnia przemieszczamy się jeszcze kawałek dalej od cywilizacji - tu już autobusy nie dojeżdżają, trzeba płynąć 1,5 godziny łódką.
Ci którzy się najlepiej przepychali załapali się na miejsca VIP - tj. stare samochodowe fotele. Reszta siedzi upchnięta na ławeczce.
Niektórzy podziwiają widoki za burtą, młodsi najczęściej podróżują w ten sposób:
***
Cel naszej podróży - wioska Muang Ngoy - to znowu Laos, który uwielbiamy. Klimat jest trochę DonDetowski (choć nie aż tak cudowny i wyluzowany): uśmiechnięci lokalsi niespiesznie zajmują się swoimi sprawami, dzieci i kury biegają po piaszczystych uliczkach, co krok mijamy malutkie sklepiki i przyjemne knajpki, nie brakuje też opcji noclegowych. Zachody słońca są śliczne, a góry dookoła - piękne.
Znajdujemy bungalow z hamakami i widokiem na rzekę. Jego dodatkowy atut to mocno przechylona podłoga, dzięki której można poczuć się jak na okręcie.
O ile noclegownie pozostały w lokalnych rękach, to restauracje wydają się być trochę bardziej skolonizowane. A jak są zachodni właściciele to wiadomo - ceny też wyższe. Choć z drugiej strony można dzięki temu zjeść porządną bagietkę i wypić dobrego drineczka. Coś za coś.
Przez kolejnych kilka dni na spokojnie poznajemy Laotańsķą prowincję.
Spacerujemy po malowniczych (choć suchych i ściętych - już po żniwach) polach ryżowych,
Odwiedzamy trzy wioski, jeszcze nie tak dawno temu odizolowane od zewnętrznego świata. Teraz co kilka dni zaglądają do nich wycieczki - na szcęście nie masowe, a składające się maksymalnie z kilku osób którym chciało się aż tu zawędrować, więc przysiółki częściowo utrzymują swój klimat. Do tego w jednej z nich od czasów covidowych prawdopodobmie nikogo nie było, więc wzbudziliśmy spore zainteresowanie i zestresowaliśmy pana pucującego swój skuter w rzece, wraz z towarzyszącą mu ekipą, która w owej rzece się myła.
Życie tu płynie bardzo powoli. Panie tkają chusty i wyplatają ścianki z traw; na każdym domu wisi koszyczek w którym uprawiana jest zielona cebulka; żywopłoty często formowane są z kaktusów; głównym tematem rozmów w najpopularniejszej z wiosek jest konflikt przedsiębiorczego sołtysa i jego sąsiadki, która postanowiła otworzyć małą przydomową kafeteryjkę i przejąć część ruchu turystycznego.
W końcu odszukaliśmy w Muang Ngoy lokalną spelunkę. Spróbowaliśmy regionalnej wariacji na temat zupy curry, bananowych pączków i suszonych glonów rzecznych z sezamem.
Byliśmy świadkami jak wygląda lokalne wesele: gdy wyruszaliśmy o poranku na wycieczkę w góry, na głównej ulicy w wiosce musieliśmy się przeciskać pomiędzy namiotami cateringowymi i stołami zastawionymi niezliczonymi butelkami beerlao i uginającymi się pod ciężarem jedzenia - wyporcjowanego na talerzach. Plastikowych i szczelnie zafoliowanych.
Życie w wiosce zamarło, sklepy i restauracje nieczynne - wszyscy szykują się na imprezę.
Gdy koło południa wracaliśmy - większość panów była w stanie wskazującym, że zbyt długo już nie zabalują.
I faktycznie - o zachodzie słońca po imprezie pozostało już tylko wspomnienie. I mnóstwo śmieci.
Co do wspinaczki - aż takiej przeprawy się nie spodziewaliśmy. Zazwyczaj, gdy czyta się opis turystycznej trasy i natrafia się na recenzję opisującą, jak to było ciężko i wyczerpująco, że ściana jest prawie pionowa a na ostatnim odcinku trasy trzeba się wspinać przez godzinę po skałach - trzeba tę opinię podzielić przez pół, bo okazuje się, że trasa jest mniej wymagająca niż spacer po Ojcowskim Parku Narodowym, a opinię napisała turystka z Kuala Lumpur, której największym dotychczasowym osiągnięciem było wyjście na piąte piętro w galerii handlowej. Po ruchomych schodach.
Cóż, nie tym razem. Trasa faktycznie była ciężka, były skałki i pionowe ścianki, a lina asekuracyjna… lepiej było z niej nie korzystać.
Za to satysfakcja na szczycie tym większa.
***
Ostatnia zupka, ostatnia bagietka, ostatni drineczek, ostatni zachód słońca, ostatnie wypatrywanie gdzie tym razem wejdzie kura (są wszędzie), ostatnie obserwowanie dzieci beztrosko bawiących się w chowanego (tu jeszcze smartfony nie dotarły, dzieci są ciekawe świata, kontaktowe i na pewno będą miały dobre wspomnienia z dzieciństwa) i trzeba wracać.
Rejs łódką, spacer na dworzec, parę godzin na składanym foteliku w busiku, marsz z dworca i witamy ponownie w Luang Prabang.
><><><><Drugie podejście do Luang Prabang było już bardziej pozytywne:
Spaliśmy w przyzwoitym pokoju, z balkonem z widokiem na rzekę i zachód słońca, do tego taniej niż w norze sprzed paru dni.
Znaleźliśmy niezłe jedzonko, dobrą kawę, poszliśmy na przyzwoity masaż.
Odkryliśmy, że nocny targ z badziewiami i nocny targ jedzeniowy mają jednak swój urok.
Fryzjer nie zrobił mi krzywdy.
Jakoś udało się wypożyczyć skuter (choć najdroższy i najbardziej zdezelowany w Laosie. Do tego był to jedyny raz, kiedy obsługa po zwróceniu jednośladu dokładnie sprawdzała jego stan - ale nie dało się w nim już chyba nic więcej zepsuć, więc obyło się bez problemów).
Odwiedziliśmy oddalone o parędziesiąt kilometrów wodospady - i choć turyści roją się po okolicy jak mrówki, to robią wrażenie, a co najważniejsze - pod kilkoma (są ich setki) mogliśmy się wykąpać.
Luang Prabang wciąż pozostanie na końcu listy naszych ulubionych miejsc w Laosie, dlatego, że brakuje mu tego specyficznego uroku i laotańskiej magii. Ale trzeba przyznać, że obiektywnie może się podobać i broń Boże nie zniechęcamy nikogo do przyjechania tutaj.
Nasza przygoda w Laosie powoli dobiega końca. No właśnie - powoli. Jeszcze czeka nas dwudniowu rejs 'slow boatem'. Ale o tym już w następnym odcinku.
Komentarze
Prześlij komentarz