Laos - podsumowanie. Przemyślenia podczas spływu Mekongiem.
7 II 2023 – 8 II 2023
Ale czy można wyobrazić sobie lepszy sposób na opuszczenie
Laosu od powolnego sunięcia łodzią, w towarzystwie kilkudziesięciu Laotańczyków
(w tym kilku mnichów) i paru turystów, siedząc na starym samochodowym fotelu,
wsłuchując się w odgłos ryczącego silnika Isuzu (na którym podskakiwał talerzyk
z ofiarami dla bogów czuwających nad antycznymi motorami), płynąc rzeką
będącą sercem i najważniejszym dobrem tego kraju, popijając delikatnego drinka
z coli i Laowhisky (15zł za butelkę 0,7 w eleganckim kartoniku, zbieżność
wyglądu z Johnnie Walkerem całkowicie przypadkowa), obserwując krajobrazy i
senne życie mieszkańców nadbrzeżnych wiosek?
No więc płynęliśmy i płynęliśmy, popijaliśmy drineczka,
rozmawialiśmy z współtowarzyszami podróży, mijaliśmy kąpiące się w rzece bawoły
i dzieci, wioski rybackie w których nic nigdy się nie dzieje, raz nawet wypatrzyliśmy
słonia.
Zastanawialiśmy się nad losem dzieci usiłujących sprzedać
bransoletki pasażerom łodzi, w formie lekko nachalnego pół-żebractwa. W Europie
można by to ocenić jednoznacznie negatywnie, a kupno takiej bransoletki tylko
utwierdzało by dzieci o słuszności wyboru (dokonanego najczęściej przez ich
rodziców) żebractwa zamiast szkoły. Tutaj sprawa nie jest tak oczywista. Nie
dla każdego znajdzie się miejsce w szkole a już z pewnością nie każdą rodzinę
stać, żeby wysłać do niej swoje dzieci. A to, że dzieci pracują jest standardem.
(Swoją drogą, patrząc po dzieciach w ‘bardziej rozwiniętych krajach’, dopóki
jest to wspólna praca w rodzinnym biznesie, myślę że może być lepszą formą
spędzania czasu od zostawienia dziecka
samego przed telewizorem lub ze smartfonem na całe dni.)
A z tyłu wciąż czai się kolejne pytanie – czy jeśli nawet
jakimś cudem dzieciom z tej wioski się ‘poszczęści’, zdobędą edukację i dostaną
‘zachodnią’ pracę w mieście to czy oby na pewno będą szczęśliwsze?
Na problemy patrzymy ze swojej perspektywy. Dla nas życie
całą rodziną w jednym pomieszczeniu, bez dostępu do bieżącej wody (nie
wspominając o ciepłej kąpieli), z elektrycznością działającą od czasu do czasu,
posiadając trzy dziurawe koszulki i żywiąc się na co dzień tylko podstawowymi
produktami, wydaje się koszmarem.
Dla nich to codzienność, a mimo to uśmiech rzadko schodzi im
z ust.
***
Po całym dniu na rzece dopłynęliśmy do Pak Beng – miasteczka
w pół drogi. Nie ma tu nic ciekawego, a lokalsi skwapliwie korzystają z tego,
że jest to jedyny i obowiązkowy przystanek wszystkich slowboatów. Jeśli się nie
trzeba wysilać, to w Azji Południowo-Wchodniej nikt się nie wysila.
Noclegownia w której się zatrzymaliśmy nie jest godna wspomnienia,
a ryba z grilla, mimo że zapowiadała się apetycznie – też zawiodła nasze
oczekiwania. Z kupnem prowiantu na kolejny odcinek drogi było jeszcze gorzej –
wszędzie te same niezachęcające, nieapetyczne produkty w ‘turystycznych cenach’.
Widać, że jesteśmy już blisko Tajlandii i tłumów ciągnących stamtąd
turystów, którzy nie chcą wychodzić ze swojej bańki, tylko podróżują w taki
sposób, żeby jej nie naruszyć – stąd asortyment w sklepikach ‘uzachodniony’, a
do jedzenia najłatwiej kupić drożdżówkę (piękną, dorodną, napompowaną, paskudną),
kanapkę albo indyjskie curry. Za parę(naście?) lat zapewne będzie tu królował McDonald,
KFC, Starbucks i Dunkin’ Donuts.
***
Kolejny dzień, płyniemy dalej.
Atutem spływu rzeką jest to, że trasę wytyczyła natura a nie
ludzie. Nie przepływaliśmy obok ‘głównych, obowiązkowych atrakcji’ i
największych miast, do których prowadzą drogi. Widzieliśmy za to spokojny,
fascynujący kraj. Minęliśmy kolejne taplające się bawoły, chatki na wodzie
wyglądające jak przerośnięte cygańskie wozy, dziesiątki ludzi przepłukujących
muł rzeczny w poszukiwaniu złota; kolorowe ‘speedboaty’ z przemokniętymi pasażerami
w kaskach motocyklowych;
><><><
Speedboat to opcja przepłynięcia trasy z Luang Prabang do Tajlandii w trybie kamikadze. Każdy nieszczęśnik, który skorzystał z tego środka transportu siedzi w mierzącej 60cm przegródce i po pół godziny zaczyna fantazjować o możliwości amputacji swoich nóg w kolanach. Maleńka łódź z dużym silnikiem psuje się średnio dwa razy w trakcie jednej podróży. Czasem uda się ją naprawić (np. przy pomocy maczety), czasem nie – wtedy może konieczne będzie przeskakiwanie z jednej łódeczki do drugiej na środku rzeki. Każdy fałszywy ruch kapitana, zdradziecka fala, bądź przyczajony pod powierzchnią wody duży śmieć, może skutkować wykatapultowaniem wszystkich pasażerów, co przy osiąganej prędkości kończy się różnie. Stąd obowiązkowe kaski.
Z drugiej strony – zamiast dwóch dni płynie się siedem
godzin, więc chętni się znajdują.
><><><
***
Zerkaliśmy na współpasażerów, podglądaliśmy mieszkańców wiosek. Chłonęliśmy klimat Laosu i rozmyślaliśmy nad tym krajem.
Przed przyjazdem nasłuchaliśmy się o tym jaki to Laos jest cudowny od wielu osób, w tym od Eweliny i Filipa, którzy nie mieli tu lekkiego życia – wciąż psujący się motocykl, wypadek, wizyty w szpitalach… A nadal zachwalali.
Aż chciałoby się, na przekór, po polsku, żeby nas Laos zawiódł.
Nic z tego.
Urzekła nas cudowna przyroda – górskie pejzaże, skałki,
jaskinie, wodospady, dżungla, dostojny Mekong i jego tysiące wysp…
Zachwycili nas niesamowicie serdeczni, uśmiechnięci i
przyjaźni ludzie z ich wszędobylskim ‘Sabaidii’ – zwrotem używanym jako 'dzień
dobry', 'jak się masz', 'do widzenia', czy po prostu pozdrowienie na ulicy, który
dosłownie można przetłumaczyć jako coś w rodzaju 'czy jesteś szczęśliwy' (i
sugerujący, że powinieneś być).
Nie mogliśmy narzekać na jedzenie – trochę smaków z
Tajlandii, trochę z Wietnamu. Zupy curry, rosołki a’la pho, ryż na sto
sposobów, owocowe szejki, na południu pyszna kawa… Może trochę tu łatwiej niż w sąsiednich krajach o ‘wtopę’, a poza utartymi
turystycznymi szlakami opcje kulinarne nie zawsze imponują, ale uśredniając poziom jest wysoki.
Z zabytkami też nie było źle. Buddyjskie świątynie w Luang
Prabang to może nie to co w Tajlandii, a ruiny Wat Phu przy angkoriańskich miastach
w Kambodży wyglądają jak schowek na miotły, ale gdy ich nie porównywać do
sąsiadów to trzeba przyznać, że robią wrażenie i są warte
odwiedzin.
Turyści- Laos zazwyczaj nie jest pierwszym krajem który się odwiedza w Azji, dostać się tu nieco trudniej niż do Tajlandii czy Wietnamu. Dlatego turystów jest mniej, są też co do zasady bardziej 'świadomi'.
W związku z tym znacznie łatwiej odnaleźć tu ‘nieodkryte’ miejsca i poczuć klimat ‘dzikiej Azji’; samotnie eksplorować jaskinię albo pójść do wioski, w której od paru lat nikt nie widział białego człowieka. Mieszkańcy cieszą się na widok podróżników a dzieci przybiegają przybić piątkę.
Z drugiej strony, turystów nadal jest dużo, fragmenty ‘dzikiej Azji’ to raczej wyjątki, a Luang Prabang i okolice są typowym ‘obowiązkowym punktem’ na turystycznej mapie, z wszystkimi tego zaletami i wadami. No i czasem, w bardziej 'światowych' regionach, dziecko zamiast przybić piątkę pokaże środkowy palec.
***
No nie wszystko jest takie kolorowe.
Infrastruktura – podróżowanie przez Laos korzystając z
transportu publicznego to droga przez mękę. Kraj jest długi, więc odległości i
czas potrzebny do ich przebycia mogą zaskoczyć. Drogi są złe, autobusy jeżdżą
jak chcą, kupić bilet na pociąg to wyzwanie; wszędzie dominują półmafijne agencje
turystyczne. Tuktukarze i taksówkarze to banda naciągaczy czyhających na
turystów. Co zrobić? Wynająć (albo kupić a na koniec wyjazdu sprzedać) skuter /
motocykl na cały pobyt i cieszyć się wolnością.
Baza turystyczna – to co dla jednych jest zaletą dla innych
będzie wadą. Nas cieszyło, że Booking i Agoda są niezbyt przydatne bo 90% miejsc
noclegowych ‘nie ma’ w Internecie (a te które są mają najgorszy stosunek ceny do jakości i są najbardziej oblegane przez turystów), że lepiej podejść do wybranego
(albo przypadkiem mijanego) miejsca, obejrzeć pokój / bungalow i zostać (lub
nie).
Podobało nam się, że resortów, sieciówek i hoteli- molochów
jest w Laosie jak na lekarstwo.
W bungalowie z pięknym widokiem, za 30zł/ noc, nie
narzekaliśmy na krzywe ściany i nigdy nie prany koc we wzorek z Myszką Miki. No
ale mieliśmy swoje śpiworki.
Za to złorzeczyliśmy w Luang Prabang, gdzie nie ma problemu
ze znalezieniem na Bookingu ładnego hotelu. Bo szukaliśmy Azji a nie Europy.
Na koniec nie sposób nie wspomnieć o śmieciach i
zanieczyszczeniach. Pod tym względem w Laosie jest azjatycka klasyka. Śmieci są
wszędzie (na ziemi, w wodzie i spalone - w powietrzu), a będzie gorzej. Może
póki co jest ciut lepiej niż w Wietnamie, ale to pewnie tylko ze względu na
mniejszą populację i większą biedę (co za tym idzie – mniejszą lokalną konsumpcję).
Do tego dochodzi sezon wypaleń – od przełomu stycznia/ lutego nie ma co do
Laosu jechać, bo zobaczymy tylko dym.
***
A jakie są perspektywy Laosu?
Tak naprawdę, Laos nie ma innej opcji niż dać się
skolonizować Chinom. Jest to kraj bez dostępu do morza, bez surowców
naturalnych, za mało znaczący, żeby inne mocarstwa były zainteresowane
współpracą. A Chiny są sąsiadem, wybudowały nowoczesną, szybką kolej ze swojej
granicy do stolicy, budują autostradę, drogi, elektrownie wodne…
Europa równa się francuski kolonializm. Stany zjednoczone to
miliony ton bomb zrzuconych na Laos w latach 60 i 70 XX w. (dzięki czemu Laos
może chlubić się mianem ‘najbardziej zbombardowanego kraju per capita w historii’).
Dlatego mimo, że Chiny przejęły w ostatnich latach (za długi o powstanie których same zadbały) najcenniejszą gałąź laotańskiego przemysłu – produkcję
energii elektrycznej, to Laos nie ma innego wyjścia niż ‘dać się objąć
wielkiemu bratu’. Tyle dobrze, że dla Chin byłoby wizerunkowo niekorzystne, gdyby ich 'podopieczny' zbankrutował lub popadł w straszliwą biedę.
Mimo wszystko, Laos sprawia pozytywniejsze wrażenie niż Kambodża,
z jej dzikim ‘wolnym rynkiem’ (który wcale wolny nie jest).
***
Dopłynęliśmy do granicznej miejscowości. Choć łódź przepływa obok
mostu do Tajlandii to nie można tam wysiąść – jak to w Laosie bywa, przystanek ('port') jest po drugiej stronie miasta, prawdopodobnie tylko po to, żeby zmusić do skorzystania z lokalnego
transportu.
Dzięki temu, że zgadaliśmy się sześcioosobową, zdeterminowaną
grupą, udało nam się wytargować dobrą cenę za przejazd Jumbo-tuktukiem na
granicę. Ale dopiero po tym, jak po nieudanych negocjacjach przeszliśmy
parędziesiąt metrów, za róg ulicy. Jeden z tuktukarzy złamał zmowę cenową i upewniając
się, że ‘koledzy’ tego nie widzą, zabrał nas.
Na granicy do okienka kontroli paszportowej pierwszy z naszej grupki podszedł chłopak z Anglii. Pogranicznik poprosił o dolara opłaty za wyjazd z kraju. Anglik zapłacił, dostał pieczątkę. Następne były dwie siostry z Belgii. Strażnik znów prosi o pieniądze, na co jedna z nich zaczyna na niego krzyczeć, co on sobie wyobraża, że to nielegalna próba wymuszenia łapówki i że one nic nie zapłacą. Wystraszony, przepuścił je bez gadania. Kolejne osoby z naszej grupy pytał nieśmiało ‘wy też nie chcecie zapłacić?’, a po usłyszeniu, że 'nie, nie chcemy' ze smutną miną kiwał głową i nie robił żadnych problemów.
No i to by było na tyle z Laosu.
Kraju który będziemy bardzo ciepło wspominać i polecać
(prawie) każdemu. A dwa tygodnie spędzone na ‘czterech tysiącach wysp’ i
skuterowych pętlach w okolicach Pakse i Thakeku uważamy za kwintesencję tego, czego
szukaliśmy w tej części świata.
Komentarze
Prześlij komentarz