Co skrywają jaskinie Thakheku? Laos cz. 3
22 - 25 I 2023
W Pakse rzutem na taśmę zdążyliśmy na autobus do Thakheku (zjeść obiadu nie było kiedy, ale dla awokado smoothie zaryzykowaliśmy spóźnienie) - w stronę kolejnej słynnej pętli motocyklowej.
***
Autobus którym jechaliśmy był lokalny i takie też było jedzenie które na nas czekało po drodze.
Podobnie jak większość laotańskich współtowarzyszy podróży, kupiliśmy szaszłyka z soczystymi kawałkami kurczaka i jajka na twardo.
Czyżby?
Oświetlony intensywnym, niebieskim światłem panującym wewnątrz autobusu, szaszłyk ujawnił swoje prawdziwe oblicze:
A jajka?
Kupując je pokazałem pani zdjęcie jajek na twardo, żeby uniknąć nieporozumienia.
Mimo to, po rozbiciu skorupki, moim oczom nie ukazało się apetyczne, ścięte białko, tylko płyn o konsystencji zagęszczonego rosołu. Serce jeszcze się łudziło, że to lekko niedogotowane, normalne jajko. Ale głowa już wiedziała, że mam przed sobą baluta - popularny w całej Azji Południowo-Wschodniej przysmak kuchni filipińskiej, a w środku jajka czeka ugotowany, częściowo wykształcony płód kaczki.
***
Thakhek to położona nad Mekongiem, przygraniczna miejscowość - 'mostem przyjaźni' można dostać się stąd do Tajlandii. Nie ma tu nic szczególnie fascynującego, ale z pewnością jest znacznie przyjemniej niż w Pakse.
Za długo w Thakheku nie zabawiliśmy - przyjechaliśmy w nocy, przespaliśmy się na ostatnim wolnym łóżku w hostelu, o poranku upolowaliśmy ostatnią Hondę Wave w wypożyczalni (a pewnie i w mieście), zjedliśmy śniadanie z widokiem na Tajlandię i ruszyliśmy w kolejną trasę.
***
Już kawałek za miastem krajobraz się zmienił, i o żyznych polach znad Mekongu można było zapomnieć. Tu króluje pył, skały, góry, wyschnięte trawy, i czerwone pobocza. Od czasu do czasu, przy rzece która jeszcze nie wyschła, okolica się chwilowo zazielenia a niektóre z wapiennych skał porośnięte są nawet wytwarzającą własny mikroklimat dżunglą.
Ludzi tu niewiele, przydrożne wioski są rzadkością, zazwyczaj jest tylko droga, my i natura. Taki Laotański 'dziki zachód' (na południowym wschodzie).
Na tej pętli główną atrakcją są jaskinie.
I już paręnaście kilometrów od startu dotarliśmy do jednej z najlepszych w jakiej w życiu byliśmy.
Po spacerze pośród sucholubnych traw i przejściu mostkiem (który prawdopodobnie nie spełnia nawet laotańskich norm bezpieczeństwa), doszliśmy do przyjemnego, malowniczo usytuowanego jeziorka.
Tu spotkaliśmy jeszcze kilku turystów, ale kawałek dalej, przy grocie, nie było już nikogo.
Do jaskini nie sposób wejść o suchej nodze - u wlotu wita podziemna rzeka.
Czysta, turkusowa woda zachęcała, więc bez wachania założyliśmy stroje kąpielowe i czołówki, schowaliśmy rzeczy w jakimś zakamarku i popłynęliśmy eksplorować.
Po paru zakrętach światło dzienne zniknęło a zaczęła się przygoda. Czasem płynęliśmy, czasem szliśmy, czasem ślizgaliśmy się po błotku. Grotołazy z nas żadne, więc jakoś bardzo daleko się nie zapuszczaliśmy, ale dreszczyk emocji poczuliśmy.
***No i tak sobie jeździliśmy…
Od jaskini do jaskini (późniejsze były już bardziej turystyczne, ale każda inna i niezwykła. W jednej można się było poczuć jak w pieczarze smoka, w kolejnej - leżeć na mięciutkim piasku, by w następnej podziwiać misterne stalaktyty, stalagmity i inne skalne twory o fascynujących kształtach, przywodzące na myśl równoległy świat ze Stranger Things…);
Od malutkiej knajpki serwującej tylko jedną zupę (ale za to pyszną! I w końcu 'po Bożemu': z michą zieleniny, chrupiącymi kiełkami i limonką!) do kolejnej;
Od wiejskiego sklepu (w którym zaopatrywaliśmy się w lokalny przysmak - bułkę ze skondensownanym mlekiem. W naszej wersji, z dodatkiem świeżej marakuji- pychotka), do wiejskiej kawiarni (no niestety, tu króluje nescafe. Nasze kubki smakowe, przywykłe do cudownej kawy z płaskowyżu Bolavean, protestowały);
Bywały też zachody słońca niczym z Afryki (to akurat 'zasługa' jednej z wielu elektrowni wodnych, których uruchomienie spowodowało małą katastrofę ekologiczną.)
Aż w końcu, dotarliśmy do głównej atrakcji na 'pętli', ukrytej pośród dwóch pasm górskich… tak, tak, kolejnej jaskini.
Ale najpierw nocleg. Poprzedni spędziliśmy w popularnym pośród zachodnich turystów guesthousie, rozmawiając przy ognisku (oczywiście z Beerlao w ręce) z Kanadyjczykami, którzy z powodzeniem przemierzali Wietnam, Laos i Kambodżę na wypożyczonych, standardowych, automatycznych skuterach.
No to tym razem, dla równowagi, wyszukaliśmy hołmstej.
Po covidzie hołmsteje tu jeszcze nie odżyły, choć system wydaje się być super: w kasie biletowej do jaskini, za stałą opłatą wypisaną w cenniku, wykupuje się nocleg (z wyżywieniem) w wiosce obok, w domu jednej z kilkunastu rodzin przyjmujących gości. Co istotne, u jednych gospodarzy nie może być więcej niż trzech turystów na raz.
Gdy zażyczyliśmy sobie takiej usługi najpierw wywołaliśmy u pana za okienkiem lekką konsternację, która po chwili przerodziła się w zdziwienie, a po kolejnym momencie - w szczerą radość. I po kilku telefonach pan strażnik / przewodnik zaprowadził nas do naszego gospodarza na tę noc.
Ten gości się z pewnością nie spodziewał, ale już po chwili jechał kupić świeże ryby na szykowaną dla nas ucztę.
Na luksusy w laotańskich hołmstejach nie ma co liczyć, ale serdeczność gospodarzy, możliwość podejżenia ich codziennego życia i gotowane od serca, tradycyjne potrawy całkowicie to wynagradzają.
[a to nasz pokoik w hołmsteju][widoczków ze szkoły w wiosce przy jaskini można pozazdrościć]
***
Po obfitym śniadaniu czas na jaskinię Kong Lor (Tham Kong Lo, Konglor).
Ma 12 km długości, płynie przez nią rzeka, a mieszkańcy wioski zoroentowali się, że być może da się nią przedostać na drugą stronę gór, gdy pewnej wiosny z jaskini zaczęły wypływać kaczki.
No więc teraz mamy naturalny tunel, po którym urządzane są spływy do wioski za górami i z powrotem.
Płynie się małą łódeczką (niestety, z głośnym silnikiem spalinowym), razem z kierowco/ przewodnikiem.
Na początku jaskini jest oświetlony fragment z dobrą infrastrukturą (dzięki wsparciu Nowej Zelandii), w którym można podziwiać gigantyczne podziemne komnaty, skalne kolumny i stalaktyty przypominające paszczę smoka.
A dalej wraca się do łódki i płynąc w ciemności rozświetlanej tylko światłem z czołówek, muzyka z władcy pierścieni sama zaczyna grać w głowie.
Na koniec przeprawy mieliśmy dodatkową, nieplanową atrakcję. Za odpowiednią opłatą, łódką można przewieźć skuter, co skraca czas potrzebny na powrót do Thakheku o kilka godzin. Przeczytaliśmy, że droga po drugiej stronie jest tragiczna, więc nie skorzystaliśmy, ale trójka Francuzek płynących przed nami - tak.
W związku z porą suchą poziom wody był dość niski, więc przy wylocie z jaskini trzeba było wysiąść z łódek, a przewodnicy je przeciągali przez mieliznę.
Pierwsza łódka ze skuterem przeciągnięta, druga przeciągnięta - śmiechy i brawa. Ale przy trzeciej już do śmiechu nie było, bo zaczęła nabierać wody, a skuter prawie zatonął. Dwóch panów przewodników rzuciło się do odczepiania silnika od łódki, reszta - do ratowania skutera. Pobiegłem im pomóc i wspólnymi siłami udało się uchronić od katastrofy.
[tu już wszyscy uśmiechnięci, szczęśliwie po drugiej stronie]***
Po powrocie z jaskini zdążyliśmy jeszcze odwiedzić na kajakach źródełko wody mineralnej pod błękitną laguną, pospacerować po okolicy i wsunąć dobrą zupkę curry. A później, przed daleką drogą, trzeba było porządnie się wyspać. Wciąż dbając o równowagę - tym razem w resorcie.
***
Ostatniego dnia czekało nas 200 km do przejechania, z czego ponad połowa po głównej krajowej drodze na osi północ - południe. O ile większość mniejszych dróg na pętli jest w zadziwiająco dobrym stanie, dziury zdarzają się od święta a do tego ruch jest niewielki, to główna trasa z przytupem przypomina, że jesteśmy w Laosie. Krater na kraterze pogania pasy bez asfaltu, ciężarówki wyprzedzają autobusy wyprzedzające traktory... i jeszcze do tego co jakiś cczas są roboty drogowe.
Ale zanim (na szczęście, poza zniszczonymi przez pył soczewkami kontaktowymi, bez szkód) wróciliśmy do Thakheku, czekała na nas jeszcze jedna, ostatnia jaskinia.
Paręnaście kilometrów od Tham Kong Lo, znajduje się tajemnicza grota. Wiadomo, że ma co najmniej 16 km długości, ale ile dokładnie - tego jeszcze nikt nie odkrył. Nie tak łatwo do niej dotrzeć - kiedyś był drogowskaz i ścieżka, ale drogowskaz wyblakł, a ścieżka zarosła. Wspomagając się niezawodnymi mapy.cz i (zawodnymi) poradami lokalsów, przedzieraliśmy się skuterem przez krzaki, aż dotarliśmy do wejścia do jaskini. Trudno go było nie zauważyć.
Tu ponownie mogliśmy się poczuć jak odkrywcy, i w samotności, całkowitej ciszy i ciemności maszerować, aż rozsądek nie kazał zawrócić.
***
Która 'pętla' lepsza- Pakse czy Thakhek?
Obie są genialne. Region Thakheku urzekł nas swoją dzikością i surowymi krajobrazami, jaskinie są tu niesamowite, a do tego w wersji dla każdego - od nadających się na niedzielny spacer z rodziną, po takie umożliwiające kilkudniową eksplorację. Do tego w końcu dostaliśmy dobre zupki.
A ludzie tu i tu są uśmiechnięci, mili i wołają 'Sabaidiii'!
Połączenie Don Detu, Pakse loop i Thakhek loop - to recepta na idealne dwa tygodnie w Azji Południowo-Wschodniej.
Komentarze
Prześlij komentarz