Z (przypadkową) wizytą u barona narkotykowego. Pakse Loop - Laos cz. 2

16 - 21 I 2023



Zrelaksowani po cudownym pobycie na archipelagu 4000 wysp, łódką i busikiem jedziemy w stronę kolejnej przygody - do Pakse. 

[Jajka i parówki - typowe stoiska gastronomiczne na Laotańskiej prowincji. Tu przy 'terminalu' 'promu' z Don Detu]

Pakse (Pakxe, Pakxé) to drugie największe miasto Laosu. Na pierwszy rzut oka jest odpychające, paskudne i nieciekawe. 

Na drugi też. 

Ale to nie miasto jest naszym celem, a niedaleki płaskowyż Bolavean z jego wodospadami, plantacjami kawy i szeregiem ciekawych mniejszości etnicznych, oraz Champasak - jeszcze jedna, malowniczo położona, angkoriańska świątynia.

***


Żeby dotrzeć do ciekawych miejsc potrzebny nam środek transportu - wyruszamy zatem na poszukiwania skutera. Nie jest to takie łatwe, bo w trakcie covida większość wypożyczalni i hotelików wysprzedała co się dało. 

Na szczęście najpopularniejsza wypożyczalnia w mieście (prowadzona przez Laotankę i Belga, który co wieczór organizuje spotkanie, na którym daje obszerne wskazówki dotyczące trasy) przetrwała i udało nam się od nich zdobyć naszą ulubioną, półautomatyczną Hondę Wave (choć musieliśmy się zapisać na listę rezerwowych, i byliśmy ostatnimi którzy się załapali).

W trakcie spotkania organizacyjnego Yves (Belg prowadzący wypożyczalnię) przestrzega przed 'niestrzeżonymi' parkingami (strzeżony = np. przed sklepem gdzie czuwa ekspedientka). Ponoć kradzieże skuterów to w Laosie norma, a patrząc po tym, jak bardzo zabezpieczali nasz motorek gospodarze u których spaliśmy- chyba faktycznie jest coś na rzeczy.

Na kolację poszliśmy za lokalnym tłumem, do nieturystycznego stoiska nieopodal naszego (pocovidowo zapuszczonego) hoteliku. Uwielbiamy poznawać nowe smaki, a w Azji Południowo-Wschodniej to już w ogóle. No ale cóż, nie zawsze bywa idealnie. 

Tym razem do wyboru mieliśmy kilkanaście rodzajów mini szaszłyków z grilla. A dokładniej małych kawałeczków różnych parówek na patyczkach. Nie ma co się rozpisywać, wszystkie były wstrętne.

Dobrze, że chociaż na podwieczorek wypiliśmy pyszny awokado smoothie.

O poranku zjedliśmy ubogie śniadanie w restauracji z niemiłą obsługą, która na koniec chciała, żebyśmy zapłacili kwotę dwa razy wyższą od wskazanej w menu; odebraliśmy skuter i czem prędzej wyjechaliśmy z Pakse.


><><><

Krajobraz przez dłuższy czas był niezachęcający. Szeroka droga, baraki, trochę śmieci, serwisy motocyklowe, mnóstwo kurzu i pyłu.

Ale powoli, powoli robiło się coraz lepiej.

 Zjechaliśmy z głównej drogi, ruch się uspokoił. Teraz mijaliśmy głównie pół-traktory ciągnące przyczepy załadowane maniokiem i pojedyncze (acz pozostawiające czarny dym za pięć) motory. Do tego gdzieś w oddali zaczęły majaczyć apetyczne górki i zakręty.


Przy drodze wypatrzyliśmy pana grillującego kukurydze. Oczywiście nie mogliśmy się oprzeć.


Z iskierką nadziei, że idzie lepsze, zjechaliśmy na pierwszy przystanek - do polecanej przez Yvesa (i opinię w googlach) kawiarni / plantacji kawy.

Skusiliśmy się na filiżankę arabiki i liberiki, a że były bardzo dobre, to domówiliśmy jeszczę czajniczek robusty i prażone z czosnkiem orzeszki ziemne, zebrane z pola obok. A gdy kończyliśmy się delektować - okazało się, że zaczyna się wycieczka po plantacji. Nie planowaliśmy tu wycieczki  (mieliśmy iść u Kapitana Haka - o tym później), ale kawa była tak dobra, a wszyscy dookoła mili i uśmiechnięci, więc poszliśmy zwiedzać.

Wycieczka była świetna, a najlepszy był 'przewodnik', Pan Vieng, właściciel przedsięwzięcia, który z uśmiechem zdradzał sekrety plantacji i przetwarzania kawy, opisywał meandry lokalnego rynku i cieszył się jak dziecko z tego, że w końcu było go stać na zakup malutkiej maszyny do prażenia kawy (do tej pory kawę prażył ręcznie, na woku nad ogniskiem).

I jedliśmy mrówki.







***

Czemu wszędzie w Laosie sadzą maniok? Bo jest łatwy w uprawie, daje plony już po jednym roku i można na nim dobrze zarobić. Ideał? No nie do końca, bo bardzo wyjaławia ziemię i po kilku latach plony zaczynają maleć, a po dłuższym czasie pole ulega całkowitej degradacji. Rozwiązanie? Płodozmian, dywersyfikacja itp.? Gdzie tam. Uprawiamy maniok w opór, a co będzie później to się zobaczy.

[Maniok przygotowany do sadzenia. Po prostu ułamuje się kilkudziesięciocentymetrowe kawałki, wciska się je do ziemi i rośnie]

[A tu maniok się suszy. Bardzo popularny widok wzdłuż dróg w Kambodży i Laosie]

***

Po południu wybraliśmy się nad dwa wodospady. I jeden i drugi były całkiem spektakularne, ale drugi nam bardziej przypadł do gustu, bo na jego szczycie można było piknikować, kąpać się (dla pań polecany jest skromny strój, co by nie wzbudzać nadmiernego pobudzenia wśród lokalnych panów) i obserwować wesołe życie mieszkańców okolicznych wiosek.

[nr 1]

[I nr 2]

***

Wczesnym wieczorem, gdy słońce chyli się ku zachodowi i już tak nie praży, rzeka nad wodospadem przeradza się w centralny punkt wioski. Mieszkańcy kąpią się, pucują zęby, piorą ubrania i bardzo dokładnie, mocno i intensywnie szorują twarze (podejrzewamy, że wcierają środki wybielające). 

Wszystkiemu towarzyszą pogaduszki, ploteczki i popisy młodych chłopaków. Ot takie miłe, beztroskie cowieczorne spotkanie. Pozazdrościć.



***

Zatrzymaliśmy się w hołmsteju u Mamy Pap. 

[Nasz apartament]

Wysłuchaliśmy niestworzonych (i zmieniających się w zależności od tego, komu Mama Pap je opowiadała) historii o jej nowym wnuku - noworodku, który bujał się w hamaku obok, pod opieką trzyletniej siostry;

Zjedliśmy solidną porcję zupy curry;

Porozmawialiśmy z sympatycznymi Kanadyjczykami, którzy dali nam cenne wskazówki, co jeszcze warto zobaczyć w Laosie;

Po kolacji piliśmy LaoMohito (na bazie 'LaoLao' - w Laosie zamiast 'happy water' pije się domowej roboty 'whisky'/'rum');

Pocieszaliśmy Mamę Pap, która nie mogła przeboleć, że wczoraj u niej było pełno gości a dzisiaj jest tylko kilka osób, a w hoteliku po drugiej stronie ulicy tłum;

Graliśmy w karty i miło gawędziliśmy z Australijczykiem i Niemką, którzy spali w 'pokoiku' (wydzielonym zaplecioną z bambusa, grubą na kilka milimetrów ścianką) obok.

***



I tak nam mijała pętla po Bolavean Plateau: 

Na zwiedzaniu pięknych wodospadów,

Na piciu pysznej kawy,

Na podziwianiu całkiem ładnych widoków,

Na podglądaniu lokalnego życia; odmachiwaniu i odkrzykiwaniu 'helloł' albo 'Sabaidiii' do mijanych dzieci;

Na rozmowach z napotkanymi po drodze podróżnikami (z racji, że większość z nich jedzie w jednym kierunku i korzysta z poleceń Yvesa, często spotyka się te same osoby po kilka razy, w różnych okolicznościach, co sprzyja nawiązywaniu kontaktów. Do tego ludzie którzy tu docierają to często ciekawe osoby, z interesującymi historiami i tematów do rozmów nigdy nie brakuje.)






No i przede wszystkim - na poznawaniu lokalnych osobistości.

***

Na płaskowyż Bolavean nigdy nie docierało aż tylu wczasowiczów co w inne turystyczne rejony Azji Południowo-Wschodniej, a po Covidzie to już w ogóle.

Hołmsteje są prowadzone przez gospodarzy, dla których turystyka jest tylko dodatkiem. Są serdeczni, otwarci, mili, autentyczni i chętni do rozmowy. To samo tyczy się właścicieli plantacji kawy, którzy sami oprowadzają po swoich włościach.

Nie ma się tu poczucia, że chodzi tylko o to, żeby wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy z turysty. 

Był pan Vieng, była Mama Pap, napiszę jeszcze o trójce.

***

Kapitan Hak

Pierwotnie nie byliśmy przekonani, żeby brać udział w dwóch wycieczkach po plantacjach kawy, obawiając się, że ich program będzie podobny. Jednak wizyta u mr. Vienga nas zachęciła do dalszego zgłębiania tematu (a zwłaszcza do poznawania lokalnych przedsiębiorców).

Kapitan Hak, z plemienia Katu, mieszka w wiosce w której się urodził. Gdy parenaście lat temu w okolicy zaczęli pojawiać się pierwsi turyści poszukujący czegoś więcej niż tylko wypoczynku w odizolowanym od świata resorcie, stwierdził, że to dobra okazja biznesowa.

Więc teraz, żeby wjechać do wioski trzeba zapłacić rezolutnym dziewczynkom po 2 zł od osoby, a Hak prowadzi pełnoprawny 'guesthouse' (już nawet nie hołmstej, bo sam mieszka w domu obok) i sprzedaje ładnie zapakowaną kawę i eko mydełka. 

Ale wioska (której zwiedzanie jest częścią wycieczki) nie jest udawaną 'tradycyjną' szopką (jakiej się obawialiśmy po Wietnamie), a poza biznesem Haka i raczkującym hołmstejem jego kuzyna, jest to miejsce nieturystyczne, w którym można podpatrzyć jak wygląda życie w oddalonej od 'naszego' świata, plemiennej wiosce.


Z jednej strony wciąż jest tu trochę szokujących (z zachodniej perspektywy) widoków: czteroletnie dzieci palące tytoń z 'bonga' (dym odpędza złe duchy), wielożeństwo (z czego pierwsze małżeństwo w wieku kilkunastu lat), kilkudziesięcioosobowe rodziny mieszkające w 'domu' z jednym pomieszczeniem, brak dostępu do prądu (o bieżącej wodzie nie wspominając) u wielu mieszkańców.

Plemię Katu to tradycyjnie animiści - jest więc święty las (do którego poważnie chore osoby idą umrzeć), nie powinno się robić starszym osobom zdjęć (bo zdjęcie kradnie duszę), nie można stukać w drzwi, bo to przyzywa złe duchy (i dla ich przebłagania powinno się złożyć bawoła w ofierze - nietania sprawa) itp.

Ale ten obraz się zmienia. Młodzież woli pójść do lekarza niż umrzeć w lesie, elektryczność jest coraz powszechniej dostępna, wszędzie widać puszki po coca-coli i chipsach, co wieczór rozgrywane są mecze siatkówki, a pojedyncze dzieci siedzą już nawet z nosem w smartfonie. 

[Laotańczycy nie są zbyt wysocy :-) Tu uczyliśmy się, jak strzelać trawą. Potrzebujemy jeszcze tylko odpowiednią żabę, żeby spreparować truciznę.]

***

Była też część 'kawowa' wycieczki. Wysłuchaliśmy wykładu o historii kawy, porównywaliśmy smak owoców robusty i liberiki (sezon na arabicę już minął) prosto z krzaczka, a nawet mieliśmy okazję sami uprażyć ziarna na woku (oczywiście na palenisku z węgla, chyba nie sądziliście, że ktoś w tej wiosce ma dostęp do gazu?)


***

Sovanapham

W wiosce Katu zostaliśmy na noc. Ale nie u Haka (który cały czas palił swoje bongo, i pod koniec spotkania zaczął nieco odpływać [choć w bongo pali się tu tytoń]), tylko u jego kuzyna/wujka, Sovanaphama (z którym jeszcze kilkanaście lat temu, wraz z ponad 40 innymi osobami, mieszkali w jednym domu).

Sovanapham dopiero rozkręca swój turystyczny biznesik: otworzył hołmstej (3 pokoiki ze ścianami z plecionego bambusa) tuż przed covidem. Przyjął kilku gości, później były lockdowny i teraz zaczyna od nowa.

Jest rolnikiem, ma zadbane pola, lubi porządek (reszta mieszkańców wioski nie podziela jego upodobań, więc gdzie nie spojrzeć poza jego ziemią - śmieci); po ślubie emigrował na chwilę do Tajlandii (przemycony pod ciężarówką. W plemionach nikt nie ma paszportów, jedynie wódz prowadzi księgę stanu cywilnego). Tam, sprzątając w hotelu, obmyślał plan rozwoju swojego imperium.

Po powrocie do Laosu zatrudnił się w okolicznym resorcie. Jednak niezbyt się rozwijał, więc w poszukuliwaniu lepszych perspektyw zgłosił się do Mr. Khamsona, który organizuje w swoim ośrodku wypoczynkowym wycieczki jeepami. Chciał zdobyć doświadczenie więc zaproponował, że może pracować za darmo, ale jako przewodnik, żeby mieć kontakt z turystami. Coś tam po angielsku dukał, więc pracę dostał.

No i teraz oferuje swoją odmianę wycieczek po okolicy. Z racji mniejszego budżetu, zamiast amerykańskim jeepem - na laotańskim, dwukołowym traktorze :-)


Po przechadzce po włościach, zjedliśmy z Sovanaphamem i jego żoną kolację. W kuchni, na podłodze, spowici dymem z węglowego paleniska.



Następnie przy ognisku, z ciepła herbatą w ręku, gawędziliśmy i podziwialiśmy gwiazdy oraz kąpiących się nieopodal, pod prowizorycznym prysznicem, mieszkańców wioski.

Rano, na kuchence węglowej (tym razem ustawionej na zewnątrz, pod drzewkiem kawowym) żona Sovanaphama przgotowała nam górę naleśników z bananami. (Musieliśmy tylko uważać na pestki w bananach. Wiedzieliście, że w bananach mogą być duże, czarne, twarde pestki na których można połamać sobie zęby?).

Naleśniki popijaliśmy pyszną kawą z plantacji naszego gospodarza. Najpierw musieliśmy ją jednak utrzeć w moździerzu.


[Sovanapham i jego dzieci nie palą bonga. Za to babcia (w tle) paliła równie intensywnie co Hak]

***

Mr. Khamsone

No i nadszedł czas na naszego barona narkotykowego.

Zjeżdżamy z asfaltu, 15 kilomentrów przedzieramy się przez kratery w 'czerwonej drodze' prowadzącej przez coraz mniejsze wioski.


Ostatnie dwa kilometry to już prawie off-road, ale dzielna Honda Wave dała radę.

W końcu znaki wskazują, że  dotarliśmy do 'Mystic Mountain'. 

Przed nadejściem nocy zdążyliśmy zrobić sobie spacer po plantacji kawy przy zachodzącym słońcu, spotkać poznaną u Yvesa rumuńsko - niemiecką parę i zastanowić się o co chodzi z ostentacyjnie wyeksponowanym krzaczkiem konopii, rosnącym tuż przy wejściu do głównego budynku (przypominam, że w Laosie marihuana nie jest legalna).

[Takie tabliczki często widuje się w Laosie 'Drugs are dangerous, users are insane, sellers are imprisoned, sufferers are parents and people in the society' ]

[Takie krzaczki rzadko widuje się w Laosie]

><><><

Wieczór spędzamy przy ognisku. Najpierw jemy z rumuńskimi współpodróżnikami obfitą kolację i dowiadujemy się o (niekoniecznie pozytywnym) kierunku knajpiano-architektoniczno-kulturowym w którym zmierza Bukareszt (brzmiało to trochę jak opis zmian na krakowskim Rynku) i o problemach z trzęsieniami ziemi i karaluchami w Rumunii.

Później dosiadł się do nas właściciel całego przedsięwzięcia - plantacji kawy, pól uprawnych i paru gór w okolicy, 'ośrodka wypoczynkowego' (do którego sprowadza głównie turystów z Europy i Chin, na wycieczki powojennymi, amerykańskimi jeepami. Tak, to u niego pracował Sovanapham - tu wszyscy się znają.)

Poza tym ma w miasteczku kawiarnie i restauracje, jest lokalnym politykiem i (a jakże by inaczej) często jeździ na wycieczki do ministerstwa. 

Policja też go odwiedza, a gdy pytają o krzaczek marihuany na podjeździe, odpowiada, że to dla niego, na własny użytek. 

A po co mu w takim razie drugi krzaczek?

Jak to po co, żeby zrobić prezent rodzinie pana policjanta!

Gdy Khamsone opowiedział nam już co nieco o swoich biznesach, przyniósł deskę francuskich serów, nalał sobie (i nam) po kieliszku czerwonego wina, nabił waporyzator marihuaną i zaczęły się opowieści o konopiach. (Na marginesie dodam, że sery, wino, a już zwłaszcza waporyzator to nie są rzeczy, które widuje się często w tej części Laosu).

Po wykładzie na temat różnicy w działaniu pomiędzy Indicą a Sativą, Khamsone pochwalił się, że aktualnie uprawia ponad 20 różnych rodzajów konopii, z których każdy daje trochę inne efekty.

Powiedział nam też, skąd wzięła się nazwa 'Mystic Mountain' - otóż po wspólnym wypaleniu jointa podpowiedział mu ją, posiadający knajpkę, znajomy z Don Detu. 

Khamsone nawiązał z nim współpracę biznesową. Nam powiedział, że sprzedaje mu kawę. Cóż, kawa nie jest najpopularniejszą używką na archipelagu 4000 wysp, więc może to nie być (cała) prawda.

O poranku poszliśmy na spacer na niedalekie wzgórze. Rozciąga się z niego piękny widok na plantację… kawy? 

Nie wiem czy wiecie, ale kawa lubi cień, więc pomiędzy krzaczkami robusty czy arabiki sadzi się np. akacje, żeby chronić cenne rośliny przed zbyt mocnym słońcem i skokami temperatury. 

Dzięki temu, patrząc z góry (albo np. na zdjęciach satelitarnych), widać tylko gęstwinę wysokich drzew. Wygodne, prawda?

[tu rośnie kawa]


[ale czy tam w oddali też?]

A co jeszcze wygodniejsze, to to, że widok był tylko na połowę horyzontu, bo druga części plantacji jest oddzielona przez wysoki płot.

***

Laos to jedno z najintensywniej zbombardowanych państw w historii. 

Co za tym idzie - jest tu mnóstwo niewybuchów. 

Sytuacja, dzięki heroicznym wysiłkom lokalnych saperów, powoli się poprawia, i ginie już 'tylko' kilkanaście osób rocznie (w latach 90-tych było to kilkaset osób każdego roku), zazwyczaj rolników którzy podczas uprawy pola 'zaorają' bombę, lub dzieci które bawią się znalezionym granatem, myśląc, że to piłka. 

Nadal jest jednak wiele nieoczyszczonych, niebezpiecznych miejsc.

***

Co to ma do naszego tajemniczego pana Khamsona? A to, że część jego plantacji leży na terenie góry, która (podobno) nie została jeszcze odminowana. Więc nikomu nie przyjdzie na myśl zapuszczać się tam samemu. 

Dużo tych zbiegów okoliczności :-) dołóżmy jeszcze złoty sygnet z rubinem, którego nie powstydziłaby się Elizabeth Taylor i można powątpiewać, czy to całe bogactwo pochodzi tylko z (niezbyt wielkiej) plantacji kawy.

Ciekawe to były pogawędki do późnej nocy. 


[A to w kawiarni Khamsona. Najmodniejszej w województwie.] 

***

[Czasem długotrwała jazda po bezdrożach kończy się o tak. Na szczęście nawet w najbardziej zapyziałej wiosce w Laosie zawsze znajdzie się ktoś, kto ma przydomowy warsztat i części do Hondy Wave. Nowa dętka: 6,5 zł. Robocizna: 2,5 zł.]

***

Na zakończenie skuterowej pętli wybraliśmy się do Champasak. 

Jest to malutkie, zadbane miasteczko z kolonialnymi budynkami, francuskimi knajpami i średnią wieku turystów przekraczającą sześćdziesiątkę.


Co by odpowiednio poczuć klimat - poszliśmy do najpopularniejszej knajpki, gdzie jedliśmy przepłacone (ale całkiem niezłe) laotańskie przysmaki, rozmawiając z emerytowanymi nauczycielami niemieckiego (mieszkającymi od kilkudziesięciu lat w Hongkongu). 

O poranku pojechaliśmy do głównej  atrakcji regionu - Wat Phu, ruin khmerskiej świątyni.


W porównaniu do Angkoru czy Koh Kher nie jest to nic spektakularnego, choć znów przypomina o rozmiarze i rozmachu upadłego imperium. Kiedyś biegła stąd dwustukilometrowa droga wprost do Angkor Wat. Teraz, żeby dostać się z jednej świątyni do drugiej trzeba przebyć kilometrów pięćset. Domyślam się też, że jakość drogi 1000 lat temu był lepsza.

Głównym atutem świątyni jest jej malownicze położenie. Po wdrapaniu się na najwyższy poziom kompleksu, schodami porośniętymi wiekowymi drzewami, ze zbocza wzgórza roztacza się widok na okoliczne dololiny i majestatyczny Mekong.

Do tego początkowo mieliśmy całą świątynię tylko dla siebie, co zdecydowanie poprawia odbiór takiego miejsca. 

Więc ostatnia atrakcja na pętli też nie zawiodła. (Choć gdy wracaliśmy, to o dziwo zrobiło się tu całkiem tłoczno. Pewnie gdybyśmy przyszli zwiedzać później, to nasze wrażenia z Wat Phu nie byłyby zbyt pozytywne).

[O poranku - tylko my i krowy]

***

[Żeby nie było zbyt kolorowo - na tyłach świątyni trafiliśmy na taki widok:


Poziom zaśmiecenia Laosu jest podobny do tego w Wietnamie czy Kambodży.]

***

Pozostało nam już tylko wrócić do koszmarnego Pakse, oddać motorek, nadrobić braki w szejkach z awokado i uciec czem prędzej w stronę kolejnej skuterowej pętli - do Thakheku. 

A z Pakse Loop pozostaną nam jedne z najlepszych wspomnień z tej części Azji.






Komentarze