Ha Giang Loop. Na skuterze przez 'dziki' Wietnam
Pętla Ha Giang - no to jedziemy!
O poranku budzi nas deszcz. Na pocieszenie, do śniadania dostajemy pyszną papaję, a z wypożyczalni plastikowe pokrowce na plecaki i na siebie.
Jeszcze tylko pamiątkowa fotka i ruszamy.
Co by powiedzieć o samej 'pętli'?
Widoczki są przecudne a trasa dostarcza zdrowej dawki adrenaliny. Większość głównych dróg jest w niezłym stanie i tym bardziej trzeba uważać na pojawiające się znienacka za zakrętem metrowe kratery.
Do tego roboty drogowe przy których nie ma czegoś takiego jak kierowanie ruchem, o sygnalizacji świetlnej nie wspominając.
Stoisz i czekasz 15 minut aż koparka wyrówna kamienie na błocie, po czym przedzierasz się przez to brązowe 'masełko'.
Oczywiście stan mniejszych dróg jest odpowiednio gorszy i pojawiający się ni stąd ni zowąd fragment bez asfaltu na ultra stromym podjeździe nie powinien nikogo dziwić.
Jechaliśmy po dwie osoby na skuterku, co na pewno nie ułatwiało manewrowania po bezdrożach, ale dzięki temu jedna osoba mogła być nawigatorem. No i można było pogadać, a na wysokich przełęczach przytulić się i się zagrzać. Plus oczywiście tak było ekonomiczniej.
Jechaliśmy w przeciwną stronę niż większość pozostałych 'pętlowiczów', dzięki czemu mieliśmy trochę więcej spokoju i przestrzeni dla siebie.
Jednak był też minus - większość jedzie tak, jak jedzie, bo wtedy trasa na początku jest łatwa i poziom trudności stopniowo rośnie. My z kolei od razu rzuciliśmy się na pętlową głęboką wodę, co niestety na bardzo stromym podjeździe i koszmarnej nawierzchni, przy redukcji biegu z dwójki na jedynkę skończyło się wywrotką.
Dzięki zastrzykowi mocy, nieprzyzwoitemu nachyleniu i uskoko-dziurze połączonej z przerwą w asfalcie, skuterkowi udało się na chwilę odzyskać wolność, stanąć dęba i pozbyć się uciążliwych pasażerów.
Najpierw my, później Filip i Ewelina, więc było po równo.
Na szczęście poza podartymi spodniami, zadrapaniami i siniakami u Antka obyło się bez większych szkód. A skuterki były ubezpieczone.***
[Skuterki 'półautomatyczne' to dziwne ustrojstwo, ale w Wietnamie, a zwłaszcza na północy kraju- podstawowy środek transportu. Mają zawieszenie ciut lepiej spisujące się na 'kraterach' niż klasyczne skutery, trochę większe koła no i przede wszystkim - możliwość zmiany biegów, dzięki czemu da się zdobywać strome szczyty, nawet będąc dwójką zwalistych (jak na lokalne standardy) białasów. A zjeżdżając ze stromego szczytu można hamować silnikiem i uchronić hamulce od przegrzania.
Skrzynia biegów nie działa jednak tak jak w normalnym motocyklu - przede wszystkim nie ma sprzęgła i żeby zmienić bieg wystarczy odciąć na chwilę gaz; skuterek na wrzuconym biegu grzecznie sobie stoi a nie wyrywa się do przodu; można startować z każdego biegu i skuterek nie zgaśnie - co najwyżej będzie się wolno zbierał (ew. na stromiźnie - toczył w dół). Do tego biegi zmienia się przyciskając pedał lewą nogą- ale za każdym razem w dół; wyższy bieg - palcami, niższy bieg - piętą.
Z dobrych rad, to jadąc pod górę lepiej zredukować bieg wcześniej niż później - patrz fragment o wywrotce :-)]
***
Wracając do pętli - googlując informację o 'Ha Giang loop' dowiadujemy się, że jest to cudowne miejsce do którego nie dotarła jeszcze masowa turystyka i można tu zobaczyć prawdziwy, autentyczny Wietnam.
Cóż, z pewnością jest to cudowny region, a na logikę, to prawdziwy i autentyczny Wietnam jest wszędzie w Wietnamie. Tylko w różnych wersjach.
Tutaj jest to zazwyczaj wersja mocno turystyczna.
Są setki białych i lokalnych turystów zasuwających na motorkach, zazwyczaj w zorganizowanych grupach, często z 'easy riderem' (tj. kierowcą skuterka).
Jest dużo mniejsza, ale nadal pokaźna liczba turystów jeżdżących na własną rękę.
Są biali turyści wiezieni przez pętle autem, z szoferem (to już trochę patologia).
No a w weekend jest najazd autobusów wycieczkowych z których do spreparowanych 'hołmstei' (po polsku to chyba 'agroturystyka', ale to określenie średnio pasuje) wysypują się Wietnamczycy w celu picia 'wina' ryżowego i śpiewania karaoke.
Nam się dodatkowo trafił festiwal kwitnącej gryki. Polegał przede wszystkim na tym, że przebrane, miejscowe dzieci śpiewały patriotyczne piosenki na kwitnących polach i pozowały do zdjęć (za skromną opłatą). Pewnie przez to było aż tak dużo 'autobusowych', lokalnych turystów.
Region Ha Giang jest najbiedniejszy w Wietnamie; z racji uwarunkowań geograficznych z przemysłem i rolnictwem jest średnio, więc trudno się dziwić, że stawiają na turystykę. Do tego rząd Wietnamu promuje (przynajmniej na pokaz) różnorodność etniczną i wspiera mniejszości (których w regionie jest ponoć dziewiętnaście).
Niestety, prawdopodobnie za paręnaście (?) lat zostaną tu tylko świeżo wybudowane 'stare miasta', kompleksy 'lokalnych hołmstei' (ze spa?) I kurort dla chińczyków.
Ten ostatni już powstaje przy granicy.
***
Niedawno otwarta 'turystyczna wioska tradycyjncych hołmstei', przystosowana do turystyki masowej
***
Żeby nie było - skręcając ze standardowych tras można trafić na takie cuda jak lokalne walki krów***
Po wywrotce trzeba się było zdezynfekować (okazało się, że wino ryżowe to ryżowy bimber o znaczącej zawartości alkoholu. <4zł za butelkę (po wodzie 'number one'; od teraz będzie nam się jednoznacznie kojarzyć).
***
To nie więzienie, to 'pokój prywatny' w hołmsteju:
Zazwyczaj w hołmstejach, jako główna atrakcja podawana jest 'kolacja rodzinna'. Fakt faktem, kolacja często smaczna (choć biorąc pod uwagę cenę noclegu - nietania), ale udział 'rodziny' najczęściej ogranicza się do zaserwowania kolacji turystom i wzniesienia jednego toastu winem ryżowym (zwanym też happy water).
Ewentualnie, gdy jest się w bardziej kameralnym gronie to rodzina może faktycznie zjeść z tobą kolację (w końcu sponsorujesz), ale atmosfera jest zazwyczaj mocno sztuczna.
Wyjątkiem był nocleg w hołmsteju, który dopiero co się otwierał i byliśmy pierwszymi gośćmi (wieczorem dołączyła jeszczcze dwójka Holendrów). Gospodarze byli bardzo podekscytowani, jeszcze nie zblazowani codzienną rutyną, widać było, że naprawdę chcą 'porozmawiać' (oczywiście przez translator, w Wietnamie zazwyczaj nie ma znaczenia czy się mówi po angielsku czy po polsku- tak czy siak nie rozumieją ani słowa).
Młoda gospodyni uczyła się gotować, sąsiadki przynosiły półprodukty, a gospodarz chciał nas utopić w winie kukurydzianym (tak, taki bimber też tu robią).
***
Z pogodą bywało różnie, tyle dobrze, że było ciepło. Trzeciego dnia cały czas lało a w wyższych partiach można było podziwiać jedynie chmuro-mgłę.
Co prawda w dolinkach nadal było ładnie, ale szkoda, że teoretycznie przejeżdżaliśmy wtedy przełęczami z najbardziej spektakularnymi widokami. Cóż, nie można mieć wszystkiego. No i przyjemność z jazdy w takich warunkach żadna, to raczej walka o przetrwanie.
Strój bojowy:
***
Drugiego dnia jazdy Ewelina nie czuła się najlepiej, trzeciego dnia było bardzo źle.
(Dobra mina do złej gry i plastry antygorączkowe)Czwartego dnia rano ciut się poprawiło, ale z Filipem wrócili prosto do Ha Giang, zbadać się w szpitalu. I słusznie, okazało się, że Ewelina ma dengę. (Ponad tydzień w szpitalu, gdzie była celebrytką, jako pierwszy zagraniczny pacjent oddziału chorób tropikalnych, czy jak tam się ten oddział nazywał).
***My natomiast jeszcze sobie dwa dni pojeździliśmy.
pogoda tym razem dopisywała więc widoczki na dalekiej północy zacne.
***
Atrakcje na trasie:
Komentarze
Prześlij komentarz