SaPa. Krupówki w Wietnamie.
SaPa, czyli centrum wietnamskiej turystyki 'górskiej'.
Po zakończeniu pętli Ha Giang podjechaliśmy na dworzec autobusowy zapytać o cenę autobusu do Sapy.
Na dworcu, jak to na dworcu w Wietnamie - nikt nic nie wie i nikt nie chce sprzedać nam żadnych biletów.
Ale po chwili podjeżdża pan na skuterze i proponuje całkiem przyzwoitą cenę (280k, podczas gdy w hostelu chcieli 350). Co prawda najpierw twierdzi, że będzie 'limousine bus' o 19:00, poźniej zmienia wersję na 'sleepera' o 19:30 - wszystko jedno, bierzemy.
Oczywiście najpierw trzeba krążyć małym busikiem (bez zbytniego logistycznego sensu) po mieście, zgarniając kolejne osoby. Jednak ogólnie podróż upływa całkiem przyjemnie, a dzięki nietypowemu układowi leżanek (2+1 zamiast standardowego 1+1+1) mieliśmy 'łóżeczka' obok siebie.
Niestety była to chyba wersja premium autobusu i miejsce na nogi obudowano drewnem zamiast plastikiem - co odjęło kilka kluczowych dla mnie centymetrów.
Cóż, trzeba było jeść mniej kurczaków w okresie przedszkolnym.
Do Sapy dojeżdżamy w środku nocy, więc mieliśmy uroczy, półgodzinny spacerek przez śpiące miasto. A w zasadzie to nie do końca śpiące, bo jak się okazuje, o 3 w nocy sporo lokalsów wsuwa coś w lokalnych spelunkach. I nie byli to melanżowicze.
O poranku powitało nas słońce i zachęcające widoki przy śniadaniu w hotelowej restauracji,
więc postanowiliśmy nie tracić czasu i ruszyć na 'trekking'.
***
Czym są 'trekkingi' w Sapie?
Wietnamscy turyści najczęściej idą na 'trekking' do 'wioski turystycznej CatCat' - tj. na półgodzinny spacer (oczywiście, można też podjechać, żeby się nie przemęczyć) do współcześnie wybudowanej wioski w której można nakupować badziewia z Chin (ew. z fabryki w Wietnamie), zobaczyć jak się w górach młóci ryż przy wykorzystaniu bambusowego narzędzia napędzanego wodą ze strumienia (z naszych obserwacji w górskich wioskach raczej uświadczy się młóckarki elektryczne) itp. itd.
Większość zachodnich turystów przyjeżdża do Sapy z Hanoi na zorganizowaną wycieczkę i ma wtedy w pakiecie jeden 'trekking' do ww. wioski i drugi, do doliny, podziwiając pola ryżowe, kilka wiosek (w przeciwieństwie do 'CatCat' nie wybudowanych jedynie po to, żeby być atrakcją turystyczną; ale jeśli ktoś poszukuje cichych, malowniczych górskich wioseczek to też nie tędy droga (takie rzeczy to ew. w Portugalii). Są to po prostu typowe dla Wietnamu turystyczne wioski z wszystkimi zaletami i wadami tj. trochę brudu i chaosu, dużo knajpek i sklepów w wersjach dla turystów i dla mieszkańców, dużo dzieci, zwierząt, śmieci i takie tam.
Poza wioskami i polami ryżowymi, w zależności od pakietu, wycieczki zaliczają czasem kilka dodatkowych punktów (np. las bambusowy, wodospad etc.).
Na 'trekking' idzie się z przewodnikiem - panią z jednego z lokalnych plemion w tradycyjnym stroju, klapkach / gumiakach i trzcinowym plecaku w którym niesie drobne badziewia na sprzedaż. Pani wskazuje drogę, podaje rękę nieogarniętym turystom (ale i tak co chwile ktoś ląduje w błocie), pokazuje pasące się wodne bawoły, czasem coś opowie łamanym angielskim.
Jeśli nie masz wykupionej wycieczki, to panie przewodniczki same cię znajdą, zaczną iść obok ciebie i będą ci proponować swoje usługi (albo różne rękodzieła, ew. 'rękodzieła') z intensywnością i uporem przywodzącymi na myśl Indie.
Nasz problem był taki, że spacer lub prostą trasę to my wolimy sobie sami zorganizować. Chcemy iść swoim tempem, zatrzymywać się tam i kiedy chcemy, cieszyć się przyrodą i sobą. Niekoniecznie potrzebujemy kogoś kto będzie nam wskazywał najlepsze miejsce do zrobienia zdjęcia i opowiadał wyuczone teksty o lokalnej kulturze, która do tego w XXI wieku zazwyczaj w rzeczywistości różni się od tych opowieści (a o historii wolimy posłuchać podcastu kogoś, kto się na tym naprawdę zna).
Z przewodnikiem chętnie poszlibyśmy na kilkudniowy trekking, przez dziksze tereny, na jakąś wyższą górę. Kiedyś taką możliwość dawał najwyższy szczyt Wietnamu - Fansipan (3147 m). Ale teraz jeździ na niego kolejka linowa a na szczycie jest centrum restauracyjne, co nieco zniechęca do tej kilkudniowej wyprawy.
Mimo wszystko chcieliśmy spróbować odwiedzić polecaną agencję turystyczną organizująca podobno sensowne trekkingi (choć cena za trekking na ich stronie była wyższa niż kilkudniowy trekking all inclusive z transportem z Hanoi; ale w Wietnamie ceny online zazwyczaj są dużo wyższe niż jeśli się rezerwuje na żywo [poza noclegami]). Niestety - po dotarciu do 'biura' okazało się, że to jakiś pół wymarły hostel w którym na recepcji siedziała niezainteresowana dziewczyna, nie mówiąca ani słowa po Angielsku.
We wszystkich hotelach i hołmstejach w których spaliśmy (a było tego trochę) oczywiście proponowano nam 'trekkingi', ale w wersji spacerowej. Cóż, widocznie nie było nam pisane przetestować lokalnego przewodnika.
***
Wracając do początku:
Pierwszego dnia zorganizowaliśmy sobie na własną rękę najpopularniejszy z oferowanych wszędzie 'trekkingów', tj. wycieczkę do wiosek w dolinie.
[Sapa, wbrew temu do czego jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni, jest miastem usytuowanym na górze i się stąd schodzi do dolinek, a nie wspina w góry. (Ew. można zejść do dolinki i wtedy wspinać się na wyższe szczyty). Dzięki temu widoki stąd są fenomenalne. O ile cokolwiek widać.]
Pierwszą główną trudnością było pozbycie się namolnych przewodniczko/sprzedawczyń (tydzień w Wietnamie nieco uśpił naszą indyjską asertywność). Delikatne sugestie oraz leżenie na kocyku i zajadanie się mango ani trochę ich nie zniechęcały, przeciwnie, panie zaczęły się rozmnażać (w sensie zaczęło się pojawiać ich coraz więcej, nie dosłownie); dopiero wielokrotne, stanowcze oświadczenie, że mają dać nam spokój, z trudem, ale zadziałało. Z opowieści wiemy, że panie potrafią łazić za tobą przez wiele godzin tylko po to, żeby na końcu zaproponować sprzedaż jakiegoś badziewia.
Drugą główną trudnością było znalezienie trasy. Co z tego, że wg. mapy jest trasa, skoro w rzeczywistości jej nie ma?
A czemu nie ma?
Bo ktoś sobie na trasie zbudował dom. Albo pole ryżowe. Albo hotel. Albo zrobił śmietnik. Albo po prostu przeszła lawina błotna.
A nikomu nie zależy, żeby trasa była widoczna, a nie daj Boże oznakowana. Jeszcze by turyści zaczęli masowo chodzić bez przewodnika.
Pozycja bojowa - banda psów nas chciała zjeść, ale nie z nami te numery.
W końcu udało nam się przejść pierwszy odcinek
i dalej było już OK (idąc na wykupioną wycieczkę jest się dowożonym do tego punktu, więc odtąd ścieżka była już dobrze widoczna).
Ogólnie spacerek przyjemny, widoki ładne, słoneczko świeci, obiad smaczny, daliśmy radę ogarnąć wycieczkę sami - jest dobrze.
Wieczorem pozwiedzaliśmy Sapę (jest nieco szkaradna, ale myśleliśmy, że będzie jeszcze gorzej),
poszliśmy do biura organizacji trekkingów (o tym już było wcześniej) a na poprawę humorów po tej porażce- na piwko i prywatnego grilla na stoliku.
Rano powitał mnie ziąb, chmuromgła z zerową widocznością i chora Patrycja. Bidula się struła.
Przenieśliśmy się do przyjemniejszego hotelu w budynku obok, Patrycja przeleżała cały dzień w łóżku
a ja trochę łaziłem po mieście ogarniając wypłatę z bankomatu, wyżywienie etc., przy okazji napawając się pięknymi widokami.
Do tego przez mgłę i brak ruchu powietrza momentalnie zrobił się paskudny smog.
A już po południu ja też nie czułem się najlepiej, więc razem siedzieliśmy pod kołdrą i usiłowaliśmy się zagrzać.
Co do temperatury - dzień wcześniej było ponad 25 stopni i prażące słońce a przez kolejne dni - ok 12 stopni i przenikliwy ziąb. A w nocy oczywiście odpowiednio zimniej.
Do tego na północy Wietnamu najczęściej jedynym źródłem ogrzewania jest kołdra i ew. koc elektryczny, który wkłada się pod prześcieradło.
***
Jak z zimnem radzą sobie lokalsi? Siedzą w kurtkach, z kapturem na głowie i też marzną. Ew. rozpalają w 'salonie' (otwarta przestrzeń na parterze) ognisko ze śmieci, lub w wersji ekskluzywnej - z węgla.
***
Następnego dnia przenieśliśmy się do kolejnego przybytku, (tym razem oddalonego o cztery minuty spacerem), ze zmian, to dla odmiany ja leżałem cały dzień w łóżku (z częstymi wizytami w toalecie) a Patrycja dzielnie poszła po zaopatrzenie.
Po południu na około sześć minut rozwiały się chmury i nawet zobaczyliśmy, jaki powinniśmy mieć widok.
Prognoza pogody była niezła, a w pokoju była klimatyzacja, dzięki czemu udało się trochę zagrzać, więc postanowiliśmy dać Sapie szansę i zostać jeszcze kilka dni.
Następnego dnia zaświeciło słońce. My już we względnie nienajgorszym stanie, wypożyczyliśmy skuter (sprawdzona półautomatyczna Honda Blade [tutaj określana jako 'manual']) i pojechaliśmy do hołmsteju w dolince.
W hołmsteju był najbardziej skomplikowany system 'kapciowy' z jakim się do tej pory spotkaliśmy: jedne kapcie żeby wejść do części wspólnej na parterze,
idąc na górę- zostawiamy kapcie przy schodach i na piętrze ubieramy kolejne.
Koniec? A gdzieżby, przecież do łazienki muszą być jeszcze inne :-)
Zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy na kolejny 'trekking'.
Najpierw trzeba przejść ścieżką, która aktualnie jest strumyczko - śmietnikiem,
ale później była już całkiem dobrze widoczka dróżka.
A do tego mieliśmy przewodnika - całą trasę towarzyszyła nam Maja, pies z hołmsteju.
Zaliczyliśmy bambusowy las, wodospad, kolejne wioski i kolejne pola ryżowe.
Jak na rekonwalescentów- całkiem nieźle.
Wieczorem pojechaliśmy na wyprawę przez dziurawe drogi i ciemności do oddalonej o ok. 15 minut restauracji w dolince, którą odwiedziliśmy pierwszego dnia.
Im byliśmy bliżej, tym mieliśmy gorsze przeczucia, bo wszystko wydawało się opustoszałe. I w rzeczy samej, na uliczce przy której kilka dni temu w ciągu dnia tętniło życie i naganiacze koniecznie chcieli nas zwabić do swojego sklepu albo restauracji - teraz wszystko było zamknięte na cztery spusty. Mimo, że godzina nie była późna (ok. 19), a google zapewniały, że restauracje są tu czynne do 21/22. Widać, że turystyka nie wróciła jeszcze do stanu przed-Covidowego, a lokalsi nie jadają w restauracjach.
Na szczęście za rogiem od naszego hołmsteju było lokalne przedsiębiorstwo wielobranżowe (można kupić piwo, papier toaletowy i zjeść kolację), gdzie pani poratowała nas niezłą zupką.
Po kolacji z powrotem pod ciepłą kołdrę. W hołmstejach na ogrzewanie zdecydowanie nie ma co liczyć, a do tego ściany rzadko szczelnie łączą się z dachem, więc wiatr hula.
***
Kolejny dzień, kolejny 'trekking'. Tym razem zrobiliśmy sobie 'off the beaten track' z przeprawą przez rzekę błotną i przedzieraniem się przez dżunglę.
Na koniec było jeszcze podziwianie krystalicznie czystej wody przy tamie. Maja oczywiście nam nadal towarzyszyła.
Później zmiana hołmsteju na jeszcze zimniejszy (a do tego do łazienki trzeba było zejść piętro niżej i wyjść z budynku).
Chwila na zagrzanie pod kołdrą i ruszamy na wieczorny spacerek, który byłby całkiem przyjemny, gdyby nie gryzący, przenikający wprost do płuc zapach palonych śmieci unoszący się we mgle. [część spalona, część na później]a tu prawie wszystko już spalone.
***
Kolejnego dnia Sapa miała dla nas ostatnią niespodziankę. Miało być słoneczko, a było tak:
Więc jakoś szczególnie nam się nie spieszyło do wychodzenia spod kołdry.
Ostatecznie poszliśmy trasą maratonu górskiego z 2019 r., na której od czasu do czasu były nawet znaki i tylko z rzadka ktoś zdążył postawić na środku trasy swój nowy dom.
Przemoczeni i zmarznięci do szpiku kości dojechaliśmy do centrum Sapy, gdzie ogrzaliśmy się zupką i daniem z lokalną dziczyzną.
Później było jeszcze mohito w jednym z wielu 'happy hour' barów. I oczekiwanie na autobus na 'dworcu' będącym jednocześnie czyimś domem (w trakcie budowy) i świątynią;
gdzie zarządzała i udzielała informacji ok. 10 letnia dziewczynka obgryzająca kolbę surowej kukurydzy. Nie pytajcie, Wietnam.
Ale autobus przyjechał, więc w nocy pomknęliśmy do Ninh Binh, z nadzieją na odrobinę słońca i ciepła.
Bonus:
System nawadniania pól ryżowych. Czasem rurek było trzy razy tyle. Jak to działa? Oto jst pytanie.
Komentarze
Prześlij komentarz