Wietnam! Fajnie tu wrócić. Hanoi i Ha Giang

Wietnam!




Jesteśmy w Hanoi.

A raczej na lotnisku Noi Bai, ponad godzinkę od centrum Hanoi.

Kontrola graniczna sprawna, żadnych problemów, system e-visa działa (widać duży progres w tym względzie od naszej poprzedniej wizyty w Wietnamie 4 lata wcześniej).

Jest 4:30 rano, trzeba się dostać do centrum. Niby można jechać taksówką ale po co, skoro zbytnio nam się nie spieszy (check in w hoteliku od 14; zwiedzanie miasta o 5 rano - niekoniecznie), a o 6 ma jechać 'express bus'.

Ogarniamy wypłatę pieniędzy z bezprowizyjnego bankomatu (co w Wietnamie jest rzadkością; VP Bank - polecamy) chwilę półdrzemiemy na lotnisku i przed 6 idziemy na przystanek.


Już o 7:20 ruszamy! (Wniosek: nie wierzcie w rozkłady w Wietnamie).

***

Hanoi urzeka nas czystością, uporządkowanym ruchem drogowym, niewielkim smogiem, ciszą i spokojem. No dobrze, może po Delhi mamy nieco inne standardy niż większość, bo pozostali współpasażerowie wydają się nieco przerażeni. 


Ale serio, nie wygląda to źle!


Zostawiliśmy rzeczy w hotelu, na wczesniejszy check in nie było szans, więc mimo nienajlepszego stanu (brak snu + jetlag + Antek mocno przeziębiony, co chwilę dostawał ataku smarkania) idziemy na ('stare') miasto!


Old quarter, bo o tej dzielnicy mowa nadal pełni funkcje handlowe i to nie tylko z badziewiami dla turystów jak to w większości centrów miast obecnie bywa. 

Za to jeśli ktoś potrzebuje kupić np. nową klamkę, 20 metrów bambusa, pięć (nie)żywych kur lub ozdoby świąteczne, to dla każdego z tych towarów znajdzie dedykowaną ulicę. 


Starych budynków tu za wiele nie ma, większość została wyburzona z okazji rozbudowy miasta. Ale dzięki temu (a dokładniej całemu 'pomysłowi urbanistycznemu' tj. półzalegalizowanej anarchii; ciekawy temat, polecam poczytać) w Hanoi nie ma slumsów, co w tej wielkości mieście w Azji jest całkowitym ewenementem. Coś za coś. 

Pokręciliśmy się po mieście, kupiliśmy kartę sim, zjedliśmy banh mi (bagietka z różnościami), pyszną zupkę z krabami i innymi owocami morza, 


wypiliśmy soczek z trzciny cukrowej,


kawę z koglem moglem,


I przypomnieliśmy sobie, że Wietnam jest całkiem fajny :-)


Później była upragniona drzemka, a wieczorem wybraliśmy się na 'piwna ulicę'.

Prawdopodobnie przez covida trochę się tu pozmieniało - nie widzieliśmy zbytnio 'bia hoi' tj. świeżego piwa, które mieliśmy kiedyś okazję polubić w Hoi An, i które wg. opowieści powinno być tu pite hektolitrami, za parędziesiąt groszy za szklaneczkę. 

Ulica 'piwna' - to aktualnie typowa imprezownia, taka przyjemniejsza Szewska w Krakowie. 


Uciekliśmy od zgiełku na jeszcze jedną zupkę i piwko parę uliczek dalej.


Na dobranoc owocki (oj tak, coraz lepiej sobie przypominamy, że Wietnam jest fajny)


Następnego dnia po śniadanku i porannym łażeniu po mieście, o 11 miał po nas podjechać do hoteliku autobus do Ha Giang.

Zamiast tego ok. 12 pojawia się taxi. Pan z hotelu, od którego kupowaliśmy bilety, mówi, żeby wsiadać- no to wsiadamy. 

Krążymy po mieście, w końcu taksówkarz nas wysadził i domaga się zapłaty (nic mu płacić nie mieliśmy i żadnego autobusu nie widać, więc oczywiście nic nie dostaje). 

Po chwili zostajemy zaproszeni spowrotem do taksówki, przejeżdżamy kawałek i zgarniamy parę Holendrów. Jadą do tej samej miejscowości co my, więc wszystko się zapowiada dobrze (choć kupowali bilet na 11:30 a jest już 12:30).

Ostatecznie dojechaliśmy na dworzec, autobus grzecznie czekał (niektórzy w nim siedzieli już od 2 godzin, bo ich bilety były na jeszcze wcześniejszą godzinę), happy end - ruszamy.

(Morał- w wietnamskich autobusach zbytnio się nie przejmuj i nie dociekaj o co chodzi. Zazwyczaj dotrzesz do celu, a w jaki sposób - na to wpływu nie masz. Stresowanie się nie pomoże. Lepiej wypić piwko albo soczek z marakui)


Autobus - sleeper bus (jeździliśmy już tym ustrojstwem, więc nie jest to dla nas nowość, ale za pierwszym razem zaskakuje. Trzy rzędy, dwa piętra, dyskotekowe światełka, głośna muzyka, całkiem wygodna pozycja (a jak się ma <180cm to już w ogóle bajka) i zazwyczaj niezbyt uprzejmy i szalony kierowca. Wszystko się zgadzało, a kierowca był wyjątkowo szalony. Nawet potrąciliśmy skuterzystę. Kierowca autobusu go zbeształ i pojechaliśmy dalej. 

Jedyne co nas zdziwiło to brak postojów (jak jeździliśmy wcześniej, to co chwilę były przymusowe postoje w 'zaprzyjaźnionych' restauracjach, a teraz nawet o przerwę na siku była walka).

W autobusie poznaliśmy przesympatyczną parę z Białegostoku - Ewelinę i Filipa. 

Poszliśmy razem na kolację i zgadaliśmy się, że mamy podobne plany, więc może razem przejedziemy pętle Ha Giang.

Oni po przygodach na motorze w Laosie (wjechało w nich auto, Ewelina miała zakładane szwy i pozwiedzała trochę szpitali) byli lekko straumatyzowani, a wiadomo - wspólna podróż będzie bezpieczniejsza. 

***

Nasz nocleg był oddalony tylko o 50 minut na nogach, więc wieczorową porą mieliśmy miły spacerek 


po roztańczonym mieście (na głównym placu, pod pomnikiem Ho Chi Minha panie tańczyły salsę, 


w domu kultury cha-chę, obok naszego hotelu też były ćwiczone układy. Patrycję kusiło, żeby się przyłączyć, ale jak panie zobaczyły, że są obserwowane to się zawstydziły, więc daliśmy im tańczyć w spokoju).

W końcu dotarliśmy do pokoju i odpowiednio zaopatrzeni mogliśmy kibicować Polsce na pierwszym meczu mistrzostw świata:


***

Kolejny dzień upłynął spokojnie. Na leczeniu przeziębienia, 


wycieczce na lokalny targ,


(Co ciekawe, sprzedawcy nie chcieli się z nami targować [nie, nie chcieliśmy kupić nogi ze zdjęcia, tylko owocki] i w ogóle nie schodzili z wyjściowej ceny. Sprzed 4 lat mielismy przeciwne doświadczenia; musimy wybadać o co chodzi)


planowaniu trasy 'pętli' (postanowione- jedziemy z Eweliną i Filipem!)



Było też podziwianie bonsai i mopów,

pyszne jedzonko w typowej restauracji u kogoś w salonie,


a na koniec, już po wypożyczeniu półautomatycznej hybrydy skutera i motocykla - oglądanie meczu japonia - niemcy z właścicielami willi w której nocowaliśmy. Poczęstowali nas najlepszą papają jaką w życiu jedliśmy (prosto ze swojego ogródka) i mniej pysznym, ale ciekawym 'ropuszym owocem'.


No i to by było na tyle - a jutro wyruszamy na (chwilowo) naszej Hondzie Blade zdobywać górskie przełęcze! 



Komentarze