Ninh Binh, Mai Chau. Pagórki, pola (ryżowe), jeziora, wielki Budda i impreza nastolatków.

Ninh Bin / Tam Coc i Mai Chau (Miałczewo), czyli powoli w stronę ciepła.


Dojeżdżamy do Ninh Binh o 6 rano, przystanek końcowy oczywiście okazuje się być gdzie indziej, niż zgodnie z zapewnieniami przy zakupie biletu powinien być.

[Często kierowca autobusu jest przekupiony przez hotel/ agencję turystyczną / taksówkarzy etc., żeby końcowy przystanek był przy ich siedzibie; wyładowuje wszystkie bagaże na chodnik i zbytnio nie ma możliwości dyskusji]. 

Ale, że tuż za rogiem, przy bezprowizyjnym bankomacie VP banku, byli Ewelina i Filip, z którymi się mieliśmy ponownie spotkać, to zbytnio nie narzekaliśmy.

Witamy się ponownie i z Ninh Binh jedziemy taksówką (a dokładniej 'grabem'; na 4 os. kwota przyjemna, ale ogólnie taksówki tanie w Wietnamie nie są) do naszej docelowej 'wioski', a raczej turystycznego miasteczka - Tam Coc. 

Samo miasteczko jest niezbyt urzekające. Kiedyś wioska, która następnie przeszła boom turystyczny i dziką rozbudowę, a teraz, pocovidowo, jest nieco zapyziała i czeka na powrót hord turystów. 

Ale wystarczy wynająć rower, przejechać kawałeczek i już się robi całkiem przyjemnie. 


Choć bywają też mniej sympatyczne momenty, np. gdy droga nagle się kończy, bo jest na niej budowane nowe, wielkie osiedle domów na wynajem. 

Zwiedzaliśmy cmenatrze na mokradłach, 


Piknikowaliśmy w ładnej scenerii; odwiedziliśmy kilka świątyń,

[Ciekawe czy bożek woli mleczko skondensowane czy browara?]


[Tu tysiącletnie skorupy]

[A tu świątynne palenisko do pozbywania się śmieci]


Odwiedziliśmy Hoa Lu, reklamowane jako dawna stolica Wietnamu.


Trochę nie do końca wiadomo o co tu chodzi. 

Po zakupie biletu i wejściu za mury widzimy trochę antycznych budowli, wielki plac apelowy, hotel bankietowy, a po przejechaniu kawałka (wpuścili nas z rowerami) - ogródki działkowe i normalne chatki lokalsów. 


Do tego z opinii na googlach wynikało, że są tu straszne tłumy ludzi, a jak my byliśmy to było całkiem pusto.


***

Przy każdej atrakcji czekają panie zaganiające na swój parking. Potrafią wyjść na środek ulicy, gwizdać gwizdkiem i zagrodzić drogę, mówiąc, że nie można jechać dalej i trzeba u nich zaparkować. Oczywiście nie trzeba, a oficjalny parking zazwyczaj jest tańszy niż u chytrych pań. 

***

[Ciężko uciec od lokalnego przysmaku - koźliny]


[Coś tu jest nadmiernie eksponowane]

***

Wieczorem, w ramach kuracji podengowej, Ewelina zjadła wymarzoną w szpitalu, europejską, porządną pizzę. 

My skusiliśmy się na burgera i trzeba przyznać, że było to całkiem przyjemne doznanie. 


Kuchnia na północy Wietnamu nie jest aż tak fajna jak na południu, bywa monotonna i ciężkawa (zwłaszcza poza miastami), więc czasem europejski przerywnik dobrze zrobi. Ale niezbyt często :-)

Do tego skorzystaliśmy z happy hour na drineczki, jak się okazuje świeża marakuja bardzo dobrze komponuje się rownież z alkoholem.

***

Drugiego dnia dystanse były większe, więc wynajęliśmy skuter.

[Ale na początek kawka. Tym razem z koglem-moglem]

Pierwszym punktem była wycieczka łodķą po Trang An - wapienne skały, jeziorka, rzeki, jaskinie, świątynie.





Infrastruktura została przystosowana do turystyki masowej, tyle dobrze, że cena za rejs, choć nie niska, jest oficjalna i jednakowa dla wszystkich. 

Póki co turystów jeszcze niezbyt wielu (pewnie inaczej jest w weekend kiedy zjeżdżają się lokalsi z Hanoi), więc spływ bardzo przyjemny, ale patrząc po ilości czekających łódek - nie wiem, czy chcielibyśmy tędy płynąć gdy turystyka wróci na przedcovidowe tory. 


Na łódkę wchodzi czterech pasażerów, więc dla nas idealnie.


Charakterystyczne dla tego regionu jest wiosłowanie nogami, jednak na trasie naszego spływu były znaki zakazujące takiego wiosłowania i panie robią to 'klasycznie', rękami. 

Niedaleko centrum Tam Coc (gdzie jest druga zinstytucjonalizowana trasa spływów) widzieliśmy panie wiosłujące nogami. Może załatwiły sobie wyłączność? 

***

Po południu pojechaliśmy do Bai Dinh, nie do końca wiedząc cóż to za miejsce.

Okazało się, że jest to kompleks turystyczno- świątynny, czyli 'religijny', komercyjny lunapark, wybudowany na początku XXI w. (i ciągle rozbudowywany).


Wstęp teoretycznie darmowy, w praktyce trzeba zapłacić za obowiązkowy (i biletowany) przejazd meleksem i na każdym kroku uważać na kombinacje jak wyciągnąć pieniądze od turystów. 

Mimo wszystko kompleks ma też swoje plusy i jest na swój sposób ciekawy. 


Wielki, zadbany park, dużo pobitych rekordów (coś największe, coś najdłuższe etc., rekordy dla rekordów i przyciągania turystów, same w sobie bez zbytniej wartości, ale poupychane wszędzie tysiące identycznych posągów buddy skłaniają do refleksji nad tym dokąd zmierza współczesna turystyka). 

['Najdłuższy korytarz w Wietnamie'. Przez park szło się fajniej.]


[Największy złoty Budda w jakimś-tam regionie]

[To pewnie też jakiś rekord. Było creepy.]

[Ale Bonsaie to tu umieją robić]

Po powrocie (po ciemku) do naszych bungalowów, gospodyni zaproponowała nam family dinner za symboliczną opłatą.

Symboliczna opłata była oczywiście standardową stawką za 'kolację z rodziną'; o tej możnaby powiedzieć, że była wręcz uboga, gdyby nie to, że sajgonki które dostaliśmy były najlepsze jakie jedliśmy w Wietnamie, a smażona ryba zasmakowała Ewelinie (której po 'pizzowym resecie' wrócił apetyt). 

Pani pokazała nam zdjęcia ze swojwgo ślubu, trochę pogadaliśmy, ale o dziwo gospodarz nalał dwa kieliszki happy water i na tym zakończył. 

***

Trzeba było ustalić co robimy dalej. 

Dużo możliwości, wizy coraz mniej, ciężko coś postanowić. Żeby zwiększyć decyzyjność zaopatrzyliśmy się w nieco happy water (a dokładniej, po nieudanych poszukiwaniach w mieście, po prostu dostaliśmy od naszej gospodyni; prosto z glinianej beczki przy drzwiach wejściowych do domu) i rzuciliśmy się w wir przeglądania miejsc, pociągów, lotów…

[Obowiązkowo w butelce po number 1. A do popicia sok ze świeżej marakuji. Tak to można żyć.]


***
Ostatnio temperatura nas nie rozpieszczała - niecałe 20 stopni (w dzień i w nocy), słoneczka brak. My przemarznięci po Sapie; Ewelina zaczęła kaszleć (osłabiona odporność po dendze i pewnie jakiś wirus ze szpitala). 
Decyzja - jutro wspólnie Mai Chau (albo bardziej swojsko - Miałczewo), potem Hanoi i lecimy na południe. Ewelina i Filip do Ho Chi Minh a my na Phu Quoc. 

Jakimś cudem udało się kupić bilety na dobre daty i bez literówek w nazwiskach. :-) 

***

Po porannym banh mi, spacerze, smoothisie i uzupełnieniu zapasu leków dla Eweliny, pojechaliśmy turystycznym minibusem do Miłaczewa.


[Na drodze przy brzegu jeziorka pobudowali hotele i trzeba się było przedzierać przez ich urocze zaplecza]

[Trochę liści, trochę plastiku - standard]


Po drodze miały być piękne widoki a był deszcz i mgła. 

Do Miałczewa przyjechaliśmy pod wieczór, na szczęście deszcz został po drugiej stronie gór. Niestety temperatura wciąż nie pozwalała na pozbycie się z kości zimna trzymającego nas od Sapy. Co gorsza, choć w pokoju była klimatyzacja, to nie działała w trybie grzania. 

Filip w akcie desperacji próbował dogrzać pokój suszarką (zwłaszcza, że ze zdrowiem Eweliny było coraz gorzej), ale niewiele to pomogło. 


***

Następny dzień Ewelina spędziła pod kołdrą nucąc sobie 'jestem wirus', a my w trójkę ruszyliśmy najpierw na nogach a później na skuterkach (niezbyt przyjemnie strzelających z rur wydechowych) zwiedzić okolice. 



Był wodospad,


Było wielkie jeziorko,


Była kaczka z rożna,



Była jaskinia, do której prowadzi podobno tysiąc schodów. 


Oszukali nas. Schodząc policzyliśmy- są 1204. 

Był też hotpot na kolację.


***

Nie wspomniałem wcześniej, ale całe Miałczewo szykowało się na melanż. 

Z racji weekendu, poprzedniego wieczoru towarzyszyło nam tradycyjne, wietnamskie karaoke, ale to dzisiaj był 'wielki dzień'. 

Od rana zjeżdżały się autobusy z setkami uczniów z jednej ze szkół w Hanoi, rozstawiano sceny, głośniki itp.. 



W ciągu dnia, gdy my zwiedzaliśmy, Ewelina z łóżka mogła podziwiać wietnamską wersję przeciągania liny etc., i delektować się 120 dB młodzieżowej muzyki.

Liczyliśmy, że załapiemy się na imprezę, ale niestety Wietnamczycy szybko kończą, i gdy wracaliśmy z kolacji, to na placu boju zostało tylko kilka grupek nauczycieli i rodziców popijajacych happy water. 

Byli bardzo przyjaźni i koniecznie chcieli nas nakarmić (trochę żałowaliśmy,  że przed chwilą się objedliśmy do granic możliwości); do tego stopnia, że biegali wymachując czy to grillowanym kurczakiem, czy to kukurydzą i wpychając nam jedzenie do ust / rąk. Ostatecznie skończyło się na kilku wspólnych kieliszkach happy water. Chcieliśmy trochę porozmawiać, ale niestety ich stan upojenia i całkowita nieznajomość angielskiego nie ułatwiały zadania. 


***

O poranku, na spacerze, podziwialiśmy (poza widoczkami) przygotowania do wesela. 

[Kilkunastu panów sprawnie się uwijało (wszystko oczywiście na srodku ulicy), więc gdy wracaliśmy ze spaceru ptaszyska były już oporządzone.]

Policzyliśmy krzesła - szykuje się impreza na ponad 500 osób, co by się zgadzało z opowieściami naszej gospodyni w Tam Cocu.

***
[Najskuteczniejsze lekarstwo Eweliny - skondensowane mleko z odrobiną kawy]

***

Trzygodzinną trasę z Miałczewa do Hanoi przejechaliśmy 'local busem'


W Wietnamie nawet 'local bus' podjeżdża pod Twój dom i musisz go wcześniej zamówić; przystanki autobusowe jeszcze się nie przyjęły. Nam go zamówiła nasza gospodyni, wielokrotnie się upewniając, czy wiemy na co się piszemy, że będzie ciasno i okropnie i czy damy radę. 

Okazało się, że warunki były całkiem komfortowe. Szkoda, że zazwyczaj zamówienie 'local busa' bez znajomości wietnamskiego jest praktycznie niemożliwe, bo nawet na dworcu zmuszają cię do korzystania z busów dla turystów.

***

W Hanoi w końcu udało nam się znaleźć zupę z węgorza ryżowego, o której wyczytałem, że jest popuparnym rarytasem w Ninh Binh i przez ostatnich kilka dni jej wszędzie szukaliśmy. Niestety, może w Ninh Binh ją robią inaczej, bo tutaj była niezbyt dobra :-(.


Później było Bia Hoi, kasztany w miodzie i oglądanie mistrzostw świata.

[Klimatyczna toaleta. Weszlibyście?]

Następnego dnia po kilku kulinarnych atrakcjach (pyszna zupa z krabami z Ha Long Bay, sprawdzone Banh Mi w kilku wersjach i obowiązkowy soczek z Marakui) pożegnaliśmy się z Eweliną i Filipem. 


Ja w prezencie od Eweliny dostałem na drogę wirusa.

***

Ukrywając paskudny kaszel i lekko trzęsąc się raz z zimna, raz z gorąca, przemknęliśmy przez miasto, lotniskowe kontrole (dobrze, że to lot wewnętrzny a obostrzenia covidowe to zamierzchła przeszłość i nikt zbytnio się nie interesuje stanem zdrowia pasażerów) i na pokładzie udekorowanego świątecznie samolotu Bamboo Airways polecieliśmy w stronę ciepła- na Phu Quoc.

***

Bonus - w Wietnamie skutery są naprawdę wielofunkcyjne. Dla przykładu, tutaj pani rąbie sobie mięso:

Komentarze