Phu Quoc. Raj czy piekło?

Wietnamska wyspa Phu Quoc. Raj czy piekło?



XII 2022. Zaznaczam datę, bo sytuacja w turystycznych miejscach w Azji zmienia się z roku na rok, a przez covida to już w ogóle jest z tym roller-coaster. I na tej, ultraturystycznej wyspie, opis sprzed np. dwóch lat może być mocno zdezaktualizowany. 


***

Przylecieliśmy po zmierzchu, z lotniska miał jeździć autobus, ale nic nie wskazywało na to, żeby jakiś miał się pojawić. Cieszymy się z aplikacji grab, bo dzięki niej można wytargować przyzwoitą cenę z czyhającymi przy wyjściu, taksówkowymi naganiaczami. 

Pierwsze dwa noclegi mieliśmy zabukowane w niedużym resorcie położonym w centralnym punkcie wyspy - tuż obok głównego miasta i niezbyt daleko od lotniska.


Wszystko zapowiadało się elegancko: w końcu upragnione ciepło, pokoik przyjemny, ludzi niewiele, no i plaża - szeroka, czysta, z palmami.


Mój stan był mocno nieciekawy, ale doczłapałem na drewnianą leżankę, licząc, że kojący szum oceanu, ciepła, wieczorna bryza i rozgwieżdżone niebo zbawiennie wpłyną na moje zdrowie.

Cóż, gwiazd może nie było tak dobrze widać, bo całe morze świeciło się na zielono od pływających latarni (pewnie sygnalizacja dla statków albo lotniska), ale poza tym było bardzo przyjemnie.

Do czasu, gdy w sąsiednim resorcie postanowili puszczać na pełen regulator covery techno zachodnich przebojów. 

Po chwili bar z drugiej strony naszej plaży dołożył od siebie wątpliwej jakości muzykę z głośnością również ustawioną na 100%.

Dla mojej rozgorączkowanej głowy było to trochę za dużo (dla nierozgorączkowanej głowy Patrycji też) więc nasze nocne cieszenie się plażą nie trwało zbyt długo.


W ciągu dnia na szczęście muzyki nie było, więc mogłem powolutku zdrowieć, wegetując ukryty w cieniu palmy. A cudowna Patrycja przynosiła świeże soczki, pyszne owocki i jedzonko. No i czasem, z braku laku, chodziła na masaż.


***

Po dwóch dniach w cieple mój stan poprawił się na tyle, że wypożyczyliśmy skuter i zahaczając o miasteczko w celach zakupowych, pojechaliśmy do hoteliko-resortu na drugim końcu wyspy.

Tu wszystko było bardziej zapyziałe. Widać, że im dalej od centrum wyspy, tym ciężej biznesom wrócić do funkcjonowania po zapaści covidowej.

Ale prace już trwają, fabryki betonu (akurat jedna była niedaleko od nas) pracują pełną parą, porzucone, straszące budowy 'superresortów' i atrakcji turystycznych zaczynają odżywać. 


Nasz nowy resort - plaża była ładna i raczej czysta, a gdy oddaliło się od hotelowej restauracji to nawet nie było słychać lecących non stop, zapętlonych trzech świątecznych piosenek. (Za to przy śniadaniu musieliśmy się nimi delektować). 

No i co najważniejsze- resort był oddalony od wszystkiego, więc w nocy faktycznie można było słuchać szumu fal.

W związku z tym ogólny stan zapuszczenia, wątpliwej urody dekoracje z opon i plastikowych butelek, czy plac zabaw dla dzieci rodem z horroru w niczym nam nie przeszkadzały.



Ale jak ostatniego dnia naszego pobytu zaczęli tuż za głównym budynkiem z restauracyjką palić śmieci (swoją drogą 5m dalej suszyły się hotelowe prześcieradła) to nie zaplusowali.

><><><

Tego nie widzieliśmy, ale opowiedział nam przy grillu poznany Czech: widzicie te światełka? 


W sumie rozwiesili ich kilkaset. Każda żarówka była indywidualnie zapakowana w plastikową wytłoczkę ochronną. Pracownicy hotelu rozpakowywali światełka, a cały plastik wyrzucali prosto do morza, przy resortowej plaży. Dopiero po interwencji Czecha, który nie miał ochoty pływać pośród morza plastiku, zaczęli wyrzucać śmieci do worka. 

(Ciekawe czy później je spalili, czy wyrzucili do morza w zatoczce obok?) 

><><><

Po przyjeździe do resortu obawialiśmy się, że z racji na odległą lokalizację będziemy skazani na niezachęcającą (smakowo i cenowo) hotelową kuchnię. 

Tu pozytywnie się zaskoczyliśmy. Przy skręcie do naszej noclegowni (po którym czekało nas 2km przedzierania się przez rozkopaną, czerwonoziemną drogę z kraterami) była mini wioska. I to wioska która (prawdopodobnie dzięki fabryce betonu) żyła. 

Więc nie było problemu ze świeżym soczkiem z marakui i trzciny cukrowej czy dobrą zupką pho (w końcu z odpowiednią ilością zieleniny, vivat południe!). 

A przede wszystkim - była knajpka nazywająca się 'night snail market', w której można było dostać pyszne owoce morza z dzisiejszego połowu. Nie żałowaliśmy sobie kałamarnic, małży, krabów (i ostrygi na deser), zwłaszcza, że ceny były dostosowane do lokalnych a nie zachodnich turystów.



***

Wirus nie chciał odpuścić, więc kolejnych kilka dni spędziliśmy na rekonwalescencji, chłonięciu ciepła, niedalekich spacerach i wycieczkach na skuterze. No i oczywiście wsuwaniu owocków, soczków i dobrego jedzonka.

[kiedyś zrobię przewodnik po azjatyckich owocach]

Miłą atrakcją był wspólny grill na plaży z wspomnianymi wcześniej Czechami.


***

Lecąc na Phu Quoc mieliśmy plan, żeby chociaż jedną noc spędzić w namiocie. Pola campingowego tu żadnego nie ma, ale znaleźliśmy kilka poleceń odnośnie pensjonatów przy których się można rozbić i dalszych, dzikszych plaży sprzyjających biwakowaniu. 

Cóż, zjeździliśmy wyspę wzdłuż i wszerz i odwiedziliśmy większość z tych miejsc. Guesthousy były albo zabite dechami, albo w trakcie remontu, w każdym razie brudne i niezachęcające.

A dzikie plaże… to było mniej więcej coś w tym stylu:


Nawet jak któraś była trochę lepsza, to i tak niedaleko były jakieś lokalne domki, na horyzoncie kilka resortów a w tle leciała muzyka z baru bądź odgłosy karaoke. Nic na siłę, więc namiot odpuściliśmy.

***


Zamiast tego na jedną noc wylądowaliśmy w 'eko' bungalowie. Miejsce urocze, widokowi z łóżka nie można nic zarzucić, podłoga przyjemnie się buja (domek na wodzie), dostaliśmy prywatną łódkę, żeby przepłynąć zatoczkę i dostać się na plażę, śniadanie pyszne. Czego chcieć więcej?


Może, 

żeby nazwa 'eco' nie oznaczała tylko, że pakujemy plastik w tekturkę (w tej kwestii szybko przyjmują zachodnie wzorce);

żeby do miłej zatoczki nie spływały bezpośrednio ścieki (hitem był nasz kibelek, z którego wszystko wpadało wprost do wody, dzięki czemu osoba relaksującą się przed domkiem mogła podziwiać dryfujące odchody);

żeby publiczna plaża na którą płynęliśmy naszą łódką była mniej zaśmiecona…


***

Dla osłody odkryliśmy cudowny deser - shake z sapodilli (pol- pigwica vn- sapoche). W smaku trochę jak ciasto gruszkowe, tylko lepsze. Po pierwszym łyku nie zauracza, ale przy ostatnim myśli się tylko o tym, żeby wrócić do stoiska pana blendującego szejki po kolejną porcję. 


***

Wirus w końcu trochę zluzował, więc wróciliśmy na jedną noc do resortu w centrum wyspy, przy mieście. Tym razem (może przez brak gorączki, a może przez brak wygórowanych oczekiwań) nocny hałas z barów obok był łatwiejszy do przełknięcia i nawet sobie trochę potańczyliśmy w morzu. (Swoją drogą osoby siedzące w barze były mocno zblazowane, nikt nie imprezował, i ultra głośna muzyka nie była nikomu do szczęścia potrzebna. A już na pewno głośniki nie musiały być nakierowane na wszystkie strony świata. Chyba, że ich celem było uniemożliwienie ukrycia się komukolwiek przed hałasem.)

[Idą święta]



***

Pod wieczór wybraliśmy się na atrakcję rodem z all inclusive w Egipcie (w końcu spaliśmy w resorcie; nie można zamykać się w swojej bańce kulturowej i trzeba próbować różnych atrakcji ;-) ) - nocne łowienie kałamarnic połączone z rejsem o zachodzie słońca i kolacją na łodzi.

[Co ja tutaj robię?]

Nie był to raczej 'highlight' naszej podróży, kałamarnicy nie złowiliśmy (choć intensywnie próbowaliśmy, w przeciwieństwie do większości współtowarzyszy wycieczki, którzy preferowali patrzenie w ekrany swoich smartfonów) ale jedzenie nie było szczególnie źłe. 


A, przez nienajlepszą organizację wypłynęliśmy jak słońce już zachodziło. 

Dobrze, że wolimy zachody słońca na 'wycieczkach niezorganizowanych'


***

Ostatniego dnia spaliśmy w tanim pensjonacie w 'wiosce rybackiej', która, patrząc na liczbę i rozmiar restauracji, przed covidem musiała być sporą atrakcją turystyczną. Aktualnie wszystkie lokale są zamknięte, molo się rozleciało, nie wygląda to zbyt ciekawie. 


Targ rybny jednak faktycznie działa, więc kupiliśmy krewetki i rybkę i wieczorem mogłem pobawić się w gotowanie.



><><><

A wcześniej poszliśmy na zadziwiająco przyjemny, 1,5 godzinny 'trekking' na najwyższy punkt wyspy. 



Trasa ciekawa i częściowo oznakowana, na szlaku są ułatwienia do wspinania się, brak namolnych przewodników i, co jak na Wietnam szokujące, wstęp jest darmowy. 



Odwiedziliśmy też wodospad 


A po drodze na wodospad niepokojący 'park statuetek dzikich zwierząt'.

[🎵 gdzie jest tygrys?]

***

Ostatniego dnia zaczęło strasznie wiać. Na szczęście nasz dzielny samolot z Vietjetu odleciał (z ośmiogodzinnym opóźnieniem, ale zawsze. I dostaliśmy bon na jedzenie!). Z ciekawostek, to czarterowy lot Lotu tego dnia nie odleciał; nawet był  artykuł na Onecie o 'Polakach uwięzionych na wyspie'. Rejsy promu do Kambodży, który też rozważaliśmy, również zawieszono, więc tym wieksza chwała dla Vietjetu, bo ważność naszych wiz nieubłaganie się kończyła.

***

To co z tym Phu Quokiem? Cóż, zależy jak się podróżuje i czego się oczekuje.


Plaże przy hotelach są (zazwyczaj) ładne i czyste, po wyjściu z resortu czuć klimat 'prawdziwego' Wietnamu, są lokalne spelunki, dobre owocki i owoce morza.



Plus jeśli ktoś (albo jego dzieci) lubi aquaparki, kolejki linowe, zoo 'safari' i tego typu atrakcje, to będzie zadowolony.

Jest ciepło, można się zrelaksować i dobrze zjeść. 


Z drugiej strony, każda 'atrakcja' na wyspie jest dostosowywana do masowej turystyki, tak żeby dało się ją sprzedać w hotelu jako 'wycieczkę fakultatywną'. Na wyspie powstaje nawet park narodowy którego celem jest wabienie turystów. Nie ma tu za wiele rzeczy do poznawania 'na własną rękę'.

Do tego śmieci. Każda nieresortowa plaża w nich tonie. Przy drodze, w mieście, na polach - wszędzie ich pełno.

Wszechobecne są też ogniska ze śmieci. Niektóre płoną non-stop.


Raz jadąc na skuterze myśleliśmy, że wjeżdżamy w pożar, bo ogień i dym buchały na kilka metrów, a to było tylko większe palonko śmieci.

Więc jeśli nie chcecie spać w resorcie, macie ochotę zwiedzać poza wycieczką zorganizowaną, a do tego marzycie o campingu na dzikiej, rajskiej plaży- to lepiej polećcie gdzie indziej.

><><><

Na koniec - Phu Quoc przechodzi transformację, chwilowo wstrzymaną przez covida. 

Wszędzie powstają resorty, każdy kawałek ładniejszej plaży jest 'prywatyzowany', budowane są coraz to nowe gigantyczne atrakcje turystyczne (w tym wielkie 'europejskie' miasteczko z gipsu i tektury, które na wykadrowanych zdjęciach pewnie może wyglądać ładnie, ale na żywo jest nieco traumatyzujące.)


Więc pewnie niebawem będzie to już typowo resortowa wyspa, resztki 'normalnego' Wietnamu zostaną wytępione, nie wspominając o możliwości zrobienia czegoś 'po swojemu'. 


Można mieć nadzieję, że dzięki przyciągnięciu masowej turystyki tutaj inne wyspy oszczędzi podobny los (szczególnie, że inwestycje są albo chińskie, albo zachodnich wielkich hotelowych korporacji, albo Vingroup tj. przedsiębiorstwa wietnamskiego miliardera z rosyjskimi powiązaniami; więc lokalna społeczność nic z nich nie ma).

Choć pisząc to po wizycie na kambodżańskich wyspach - są to raczej złudne nadzieje. 




Komentarze

  1. Jak Patrycja usłyszała o wrzucaniu plastikowych opakowań prosto do morza to jej ekologiczna dusza musiała cierpieć ;-) Szybkiego powrotu do 100% sprawności - happy water zdrowia doda :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz