Autostopem do szczęśliwych słoników. Mondulkiri
4 - 9 I 2023
Ruszamy na wschód, w kierunku najmniej zaludnionych, dzikszych prowincji Kambodży.
A jak tam jedziemy?
Dla odmiany - autostopem.
***
Po co jeździć autostopem w tak tanim kraju?
Jest to świetny sposób, żeby poznać 'normalnych', niepowiązanych z turystyką ludzi i co za tym idzie, lepiej zagłębić się w kulturę i podpatrzyć jak wygląda codzienne życie.
Dodatkowo, osoby które w ten sposób poznajemy najczęściej należą do tej sympatyczniejszej i bardziej otwartej części ludzkości.
Fajnie jest być komuś wdzięcznym. Czasem warto odpocząć od wszechobecnej relacji płacę - wymagam. Tu nie płacę, nie wymagam, ktoś się cieszy, że zrobił coś miłego, my się cieszymy, że nam zrobiono przysługę.
Można odpocząć od przesadnego planowania, bo nie wiadomo, dokąd się dojedzie. A z drugiej strony cały czas coś się dzieje i przygód zazwyczaj nie brakuje.
Jest to doskonała odskocznia od tzw. 'same - same', tj. odwiedzania tych samych miejsc co wszyscy, w taki sam sposób co wszyscy, napotykając co chwilę te same osoby. (Co swoją drogą też ma swój urok. Ale trzeba zachować równowagę :)).
***
Ostatni awokado smufi w Siem Reap wypity, tuktuk wywozi nas kawałek od centrum i zaczynamy.
I od razu trafiliśmy super.
Menedżer prywatnej (ale taniej i funkcjonującej bardziej na zasadzie non-profit) szkoły angielskiego, prowadzący przy okazji wiele innych biznesików, które ową szkołę utrzymują, zapakował nas do bagażnika pełnego rattanowych koszy (jeden z owych biznesików). Wręczył nam zimne piwo importowane z Tajlandii (kupuje takie, bo w przeciwieństwie do lokalnych, po nim go głowa nie boli. /Tak naprawdę to wszystko to to samo koncernowe badziewie./) i pojechaliśmy.
Nie ujechaliśmy zbyt daleko, bo już po piętnastu minutach zatrzymaliśmy się na lunch.
W przydrożnym 'MOP-ie' każdy stolik ma swoją altankę, gdzie pod słomianym dachem wsuwa się głównie ryż, piwo, kurczaki i żaby, a następnie drzemie się na hamakach, by nabrać sił przed dalszą drogą.
No więc jedliśmy, piliśmy i odpoczywaliśmy.
Po obiadku przejechaliśmy z panem jeszcze kilkanaście kilometrów, po czym musieliśmy się rozstać, bo skręcał z naszej trasy.
Cóż, może stosunek czas/km nie był najlepszy, ale za to ile ciekawych opowieści! No i grillowana żaba była całkiem smaczna.
Kciuk do góry i po chwili zatrzymało się auto z przewodnikiem turystycznym, jadącym po grupkę niemców kończących spływ Mekongiem.
I w ten oto sposób, z prywatnym touroperatorem, po czterech godzinach dojechaliśmy do miasta Kampong Cham. Czyli tam, gdzie wcześniej nieśmiało marzyliśmy, że może uda nam się dotrzeć.
><><><Zapadł już wieczór, w brzuchac trochę burczy. Dojeżdżając do centrum mijamy mnóstwo 'foodtrucków' i stanowisk z pizzą.
[Jedno ze stanowisk, zdjęcie już o poranku]Najwyraźniej jest to miejscowy przysmak - zatem trzeba spróbować lokalnej kuchni.
Nie polecamy. Gruba buła wypiekana w czymś, co wyglądało jak skrzyżowanie piecyka z robotem kuchennym nie była taka zła, ale miks dodatków tj. wyrób seropodobny, ananas, kukurydza, parówki i duże ilości surimi - był paskudny.
><><><Noc spędziliśmy w zabawnym domko-baraku na palach, o poranku zwiedziliśmy miasteczko i bambusowy most na Mekongu (odbudowywany co roku, bo po porze deszczowej nie zostaje z niego wiele) i ruszyliśmy dalej.
[ciekawe, czy to autoryzowany punkt sprzedaży? Swoją drogą mnóstwo osób i dzieci chodzi w koszulkach Manchesteru United.]
Początkowo zatrzymywały się komercyjne busy, ale my czekaliśmy na nasz autostop.
W końcu wyszło coś pomiędzy - autostopowy busik jednorodzinny. Kilkanaście miejsc, a na nich jedna wielka rodzina. Tata, mama i kilkanaścioro dzieci w wieku ~3 - ~23.
Damska część rodzinki się nas trochę bała, za to z chłopakami można było 'porozmawiać' przy pomocy google translatora.
Trasa minęła bardzo miło, a żeby przypadkiem nie zgłodnieć, zostalismy poczęstowani kolejnym lokalny przysmakiem - chrupuącym, suszonym makarono- ryżem. Lepsze od pizzy :-)
Prawie każde dziecko z rodzinki dostało napój w wielkim plastikowym kubku (w woreczku i ze słomką). Śmieci oczywiście wylądowały za oknem.
***Zaczęło się ściemniać, więc ostatni fragmnet trasy przejechaliśmy już płatnym minivanem (ale za wynegocjowaną, przyzwoitą kwotę) i tym sposobem dotarliśmy do celu - miasteczka Sen Monorom w prowincji Mondoulkiri (Môndôl Kiri; Môndôlkĭri...).
Tam zaskoczył nas deszcz i zimnota. A my w krótkich spodenkach i sandałach.
Ze szczękającymi zębami dobiegliśmy do pierwszej knajpki, w której włożyliśmy bardziej odpowiednie ubranie i zjedliśmy ciepłą zupę. Od razu lepiej.
Na pierwszy nocleg w Mondulkiri trafił nam się nieco zapyziały bungalow, za to z ekscentrycznym, podśpiewującym francuskie i angielskie piosenki właścicielem i pomagającym mu od kilku miesięcy, przesympatycznym, młodym włochem (który w wieku 18 lat uciekł z domu i od paru lat włóczy się po świecie). A była to jego ostatnia noc, więc szykowała się impreza.
Niestety dla nas, w noclegowni zaczęło pojawiać się coraz więcej francuzów (w Kambodży i Laosie jest ich mnóstwo!) I wkrótce wszyscy rozmawiali po francusku. Włoch próbował co prawda kilka razy ich przekonać, żeby przejść na angielski, ale część nie umiała mówić w języku Beatlesów (albo nie chciało im się wysilać), więc pozostało na francuskim.
Dopiliśmy zatem piwo i poszliśmy spać. Bez prysznica - bo woda była tylko zimna, a temperatura nie sprzyjała lodowatym kąpielom.
***Następnego dnia przenieśliśmy się do bungalowa z ładniejszym widokiem, wygodnym hamakiem i ciepłą wodą pod prysznicem (i bez francuzów), i oczekiwaliśmy na poprawę pogody.
Chodziliśmy na lokalny targ,
[wspominałem, że X sklepów z telefonami musi być?][jak nie głowa to może kopytka?]
Wsuwaliśmy owocki,
Degustowaliśmy miejscowe przysmaki,
[lepsze][i gorsze]Czytaliśmy książki, spacerowaliśmy po miasteczku, a nawet wypiliśmy sylwestrowe prosecco, którego w związku z nadmiarem innych alkoholi, nie otworzyliśmy na noworocznej imprezie.
[W przewodniku przeczytaliśmy, że niektórzy nazywają Sen Monorom 'Szwajcarią Azji'. Kogoś chyba mocno poniosło.]
***Po dwóch dniach pogoda była już nieco lepsza, w związku z czym nadszedł czas na główny punkt programu - wizytę w 'sanktuarium' słoni, poleconym nam jeszcze przez Czechów na Phu Quocu.
Co tu dużo mówić, było super! Choć jak to w Kambodży - perspektywy są przygnębiające.
Pierwszego dnia wycieczki naszym przewodnikiem był właściciel 'prokektu' (etatowy przewodnik się rozchorował, a po covidzie 'projekt' dopiero staje na nogi i mają braki kadrowe), który w bardzo emocjonalny sposób opowiadał nam o swojej miłości do słoni, ich ciężkim życiu i o tym, co się wyprawia w Kambodży.
Żeby nie przynudzać, to w skrócie - w trakcie covidu w prowincji Mondulkiri wycięto większość lasów (w celu przemytu cennego drewna do Chin i Wietnamu, oraz pod uprawy, głównie mango i awokado; najczęściej po wykupieniu ziemi przez biznesmenów z w.w. państw), a skrawek dżungli dzierżawiony pod sanktuarium słoni to jedyne co z niej zostało w okolicy.
Wracając do słoni: są tam cztery, każdy (a raczej każda) o innym charakterze, a wszystkie przecudowne!
Nakarmiliśmy i głaskaliśmy słodziaki (te które chciały),
a jedna miała ochotę na pluskanko i szorowanie - więc z chęcią jej asystowaliśmy.
Mogliśmy też zaobserwować jak bardzo włochate są uszy słoni, zostaliśmy obślinieni przez leniwą damę (pozostałe słonie zgarniały banany trąbą, ta pani czekała, aż dostanie łakocie prosto do buzi), a nawet widzieliśmy słoniowe igraszki.
A wieczorem nauczyliśmy się kilku nowych gier w karty, zjedliśmy zupę ugotowaną w bambusie, piliśmy kambodżańską wersję 'happy water' i zaprzyjazniliśmy się z parą szwajcarskich neurobiologów opracowujących lek na raka.
***
Noc spędziliśmy w hamakach, a rano czekała nas kilkunastokilometrowa wędrówka po dżungli. A raczej wędrówka po ostatnim, ocalałym kawałku dżungli i okolicach.
[A tu nerkowiec]
Spacer był mimo wszystko całkiem przyjemny, widoczki ładne, a kąpiel pod wodospadem zawsze jest miłym akcentem.
***
Po powrocie - ostatnia noc w sprawdzonym bungalowie, kolacja ze Szwajcarami, no i to by było na tyle z Mondulkiri.
***Ciekawostka o słoniach w Kambodży: czemu, pomimo, że słonia można sprzedać za 40 - 50 tys dolarów, nie ma żadnych młodych?
Zazwyczaj rodzina ma jednego słonia. A do rozmnażania potrzeba pary.
Młody słonik staje się własnością rodziny od strony matki. W związku z tym trzeba właścicielowi samca zapłacić, bo bez tego nie ma żadnego interesu w udostępnieniu swojego zwierzęcia do rozpłodu.
Natomiast matka jest w ciąży przez prawie dwa lata i w tym czasie na siebie nie zarabia. A tu raczej nikt nie myśli w perspektywie dłuższej niż rok. Do tego później mały słonik lubi rozrabiać, a wtedy trzeba płacić sąsiadom odszkodowania.
Jak widać - same kłopoty.
Komentarze
Prześlij komentarz