Don Det - czy to najbardziej wyluzowane miejsce na świecie? Laos cz. 1
11 - 16 I 2023
Wymęczeni przejściami na granicy, ale szczęśliwi z dotarcia do nowego kraju, wraz z kilkoma turystami wsiadamy na łódkę i płyniemy na jedną z czterech tysięcy laotańskich wysp na Mekongu - Don Det.
***
Nazwa 'cztery tysiące wysp' (Si Phan Don) jest trochę na wyrost. Jeśli za 'wyspę' uznać każdy skrawek lądu wynurzający się z Mekongu, to pewnie naliczyło by się ich parę tysięcy, ale zamieszkałych jest może kilkanaście.
***
Na Don Decie witają nas chmary owadów garnących do światła i szejk owocowy za 10 000 kipów (kolejna waluta do ogarnięcia), czyli 2,5zł.
Nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu, lokalnej karty sim też, więc ruszamy na poszukiwania bungalowa 'w świecie rzeczywistym'.
Co prawda tuż po zejściu z pokładu naszej łódeczki zaczepił nas pan i zaproponował pokoik w przyzwoitej cenie, no ale był to pokoik a nie domek i do tego nie miał moskitiery, więc postanowiliśmy jeszcze kawałek się przejść.
Za rogiem spotkaliśmy czarnoskórego Szwajcara z dredami, w stanie wskazującym na spożycie znacznych ilości alkoholu i / lub innych środków wpływających na świadomość, który zaoferował nam nocleg.
Opcje były dwie: albo komfortowy pokój z wszystkimi udogodnieniami, albo bungalow z podstawowym wyposażeniem.
Pokoju Szwajcar jednak nie polecał, bo jak się okazało, zmarł wódz wyspy i w budynku naprzeciwko przez najbliższych siedem dni będzie trwało czuwanie przy trumnie.
***
Przed pogrzebem nie można pozostawić ducha nieboszczyka samego, przez cały czas powinna mu towarzyszyć przynajmniej jedna osoba. Smucić też się nie wypada, lepiej dobrze wspominać zmarłego i przy nim być (co zazwyczaj przyjmowało formę zbiorowego alkoholizowania się, gry w karty i śpiewów). Uroczystości nie zawsze trwają aż tydzień i są obchodzone tak hucznie i przez tak wiele osób - no ale to był w końcu wódz wioski.
Po siedmiu dniach czuwania była wielka impreza - niestety, nie zostaliśmy na wyspie aż tak długo, żeby ją zobaczyć.
***
Wybraliśmy zatem opcję nr 2 - bungalow z ładnym widoczkiem, hamakami na werandzie i dużym łóżkiem z moskitierą - ale bez ciepłej wody i umywalki. Odpływ też nie działał, więc w zasadzie mieliśmy w łazience baseno-brodzik.
Za to następnego dnia do naszej toalety przyszedł karaluch. Chwilę potańczył, przez kilkanaście godzin leżał na plecach i udawał nieżywego, po czym wstał i sobie poszedł.
Wszystko to w cenie 60 tys. kipów - 15 zł za noc.
***Na zakończenie dnia poszliśmy do restauracyjki (która jak się miało później okazać - stała się naszą ulubioną na wyspie, o ile nie w całym Laosie), nieprzyzwoicie się objedliśmy i wypiliśmy pierwsze Beerlao.
***
Beerlao - duma narodowa Laosu, dostępne w każdej wiosce, posiada ponad 95% udziałów w lokalnym rynku. W 2007 r. większościowy pakiet akcji wykupił Carlsberg.
Zarząd planował poprawić proces produkcji, w tym celu sprowadzili nawet znanego mistrza browarnictwa. Jednak po przeprowadzeniu badań na reprezentatywnej grupie Laotańczyków, wyszło na to, że nic co by im bardziej smakowało nie uważą.
Od tego czasu, jak na wstrętny, korporacyjny browar przystało, pewnie coś tam jednak w recepturze pozmieniali ;-)
W każdym razie Beerlao piją w Laosie wszyscy i wszędzie. I jest ono ciut lepsze od pozostałych masowych, azjatyckich piw.
Co dla nas było istotniejsze - poza klasycznym Beerlao są też jego inne wersje - Beerlao White, Beerlao Gold, Beerlao Dark a nawet Beerlao IPA.
Nestety spotkał nas zawód - wszystkie smakują lagerowato i nie spełniają pokładanych w nich oczekiwań.
Tym sposobem doceniliśmy rynek piwa w Polsce. Piwa kraftowe są u nas naprawdę tanie i dobre (w takim Wietnamie życzą sobie w sklepie kilkanaście złotych za buteleczkę 0,3 piwa rzemieślniczego. Drogo, a jak na lokalne warunki - astronomicznie drogo). Przypomnieliśmy sobie też polskie koncernowe nie-lagery (różne żywce, książęce itp.), których nie jesteśmy fanami. Trzeba przyznać, że jednak nie są aż takie złe.
***
Choć przez prawie cały kolejny dzień padał deszcz, to nie mieliśmy powodów do narzekań.
Widok z hamaka był niczego sobie a zwiedzanie okolicznych knajpek - przyjemnym przerywnikiem.
Po południu deszcz ustał, więc poszliśmy na niezbyt długi spacer dookoła wyspy.
[I to niby jest pora sucha?]
Na drugim końcu Don Detu spotkaliśmy naszych zaprzyjaźnionych, szalonych biologów ze Szwajcarii. Dosiedliśmy się na jedno Beerlao, więc z 'niezbyt długiego spaceru' wracaliśmy po nocy, przrzedzierając się przez błoto, w strugach deszczu (który niewiadomo kiedy znowu zaczął padać), oświetlając sobie drogę nikłym światłem z telefonów. Po więcej niż jednym Beerlao.
***
Następnego dnia pogoda wróciła do normy (Słońce. Mnóstwo słońca!), więc poza zwiedzaniem nowych knajpek (i przynajmniej dwoma wizytami dziennie w 'naszej ulubionej'), piciem pysznych szejków i soczków, oraz jedzeniu nieprzyzwoitych ilości samos (świeżo smażonych przez panią w sklepiku spożywczym, 75 groszy za sztukę), mogliśmy zwiedzać na rowerach wyspę (a nawet dwie, bo stary, francuski most łączy Don Det z nieco większą wysepką Don Khon), pluskać się w Mekongu i podziwiać zachody słońca.
***
To co jest takiego wyjątkowego w tych 'czterech tysiącach wysp', że nie chce się stąd wyjeżdżać, a na ich wspomnienie zawsze na ustach gości uśmiech?
Czytając o tym miejscu można spodziewać się najgorszego: imprezowej enklawy białasów z wszechobecnymi narkotykami i barami.
Jednak w rzeczywistości jest zupełnie inaczej.
Większość biznesików jest prowadzona przez laotańskie rodziny, ew. mieszane małżeństwa. Na wyspie toczy się normalne życie, dzieci codziennie jeżdżą do szkoły, rybacy łowią ryby, rolnicy zajmują się swoimi poletkami.
Są piękne wodospady, bawoły taplające się w błocie, tradycyjne domki na palach, wszędobylskie, ciekawskie kury.
Jest dużo restauracyjek i kafejek, ale wszystkie nienahalne, dobrze wkomponowane w krajobraz.
Nie ma resortów, ruch uliczny ogranicza się do pojedynczych skuterów i rowerzystów przrdzierających się przez błotniste ścieżki (choć powstaje coraz więcej przyzwoitych dróg).
Trochę adrenaliny dla chętnych też się znajdzie:
Bary też są, ale jest ich tylko kilka i nie są to imprezownie, a raczej spokojne miejsca gdzie można wypić piwo, pogadać i zagrać w bilard albo uczestniczyć w 'pub quizie'.
***
Co do narkotyków - faktycznie, wszędzie, bez skrępowania reklamowane jest wszystko w wersji 'happy' - można kupić happy shake, happy ciasteczko, ale też happy pizzę, happy kurczaka i happy curry.
Początkowo, mając w pamięci happy water (tj. bimber) z Wietnamu i Kambodży zastanawialiśmy się, kto chciałby się torturować żeberkami w sosie spirytusowym.
I dopiero później do nas dotarło, że to nie tego rodzaju 'happy'.
Dla chcących, poza marihuaną pod różnymi postaciami, są jeszcze koktajle z grzybków, ale na tym oferta się kończy (przynajmniej patrząc po 'menu' wystawionych na ulicach; nie zgłębialiśmy tematu :) ).
Więc wieczorami można napotkać sporo chichrających się osób z rozszerzonymi źrenicami, ale (z perspektywy obserwatora) nic groźnego się tu nie dzieje i raczej tylko dodają oni kolorytu krajobrazowi.
***
Na wyspie wszystko dzieje się spokojnie, bez pośpiechu, bez zbędnego stresu, w swoim tempie.
I zachody słońca. Są tu naprawdę niesamowite. Codziennie (no, może poza deszczowymi dniami) na niebie odbywa się cudowny spektakl. Słońce odbija się w Mekongu, tworzy niesamowite wzory na nielicznych chmurkach, a następnie, powoli, skrywa się za jedną z tysięcy okolicznych wysepek.
[tu by się przydał przyzwoity aparat...]Ale to nie koniec, bo to przepiękne kolory, barwiące przez kolejnych kilkadziesiąt minut niebo, horyzont i łódkę rybacką na rzece, są najlepszą częścią wizualnej uczty, którą warto się delektować każdego popołudnia (najlepiej z pysznym szejkiem i po dobrym posiłku, ale to jest tu oczywistością).
A do tego wszyscy są uśmiechnięci i cały czas słychać 'Sabaidiii!!!'.
Ten laotański zwrot używany jako 'dzień dobry', 'jak się masz', 'do widzenia', czy po prostu pozdrowienie na ulicy, dosłownie można przetłumaczyć jako coś w rodzaju 'czy jesteś zrelaksowany / szczęśliwy'.
Mieliśmy być dwa dni, zostaliśmy na cztery.
A bungalow zmieniliśmy na taki bez karalucha, z umywalką i działającym odpływem w łazience i z jeszcze ładniejszym widoczkiem. Nadal poniżej 20 zł za noc.
Sabadii!
Komentarze
Prześlij komentarz