Co tańczyliśmy u podnóży Angkor Wat? Sylwester w Siem Reap
28 XII 2022 - 01 I 2023
Siem Reap, miejscowość, która powstała do obsługi turystów odwiedzających świątynie Angkor Wat, obecnie jest drugim największym miastem w Kambodży (prawdopodobnie - zależy którym źródłom wierzyć).
Żeby poznać nieco lokalnego życia, cztery noce (w tym sylwestrową) spędziliśmy korzystając z couchsurferskiej gościnności Sophii. Dla Patrycji było to pierwsze takie doświadczenie, więc troszkę się obawiała co to będzie. Ale okolica zapowiadała się przyjemnie,
'Kanapa' okazała się małym domkiem w pełnym roślin ogrodzie, z dwoma pokoikami - jeden dla nas, drugi dla innych gości z couchsurfingu.
W ogródku poza mnóstwem kwiatów była niezliczona ilość odratowanych i przygarniętych przez naszą gospodynię kotów.
Po miłej rozmowie z Sophią i oprowadzeniu po jej włościach (w tym samodzoelnie skonstruowanej, hydroponicznej uprawie sałaty), obawy Patrycji do końca się rozwiały i ze spokojną głową mogliśmy wyruszyć zwiedzać.
Pierwszego dnia, razem z Eweliną i Filipem, zaznajamialiśmy się z miastem;
Spróbowaliśmy pierwsze szejki w nowym miejscu (za dolara, dzień bez szejka dniem straconym),
przygotowywane na mobilnych stanowiskach (żeby uruchomić blender pani musiała odpalić motor);
***
Co to właściwie są te szejki / smufisy?
Świeży owoc (dla nas najczęściej awokado / sapodilla / kokos / marakuja / mango; czasem banan, ananas, papaja, melon, cytryna…). O zgrozo zdarzają się miejsca, gdzie zamiast świeżego owocka jest proszek, więc trzeba być czujnym! Nie zamawiamy patrząc na menu, tylko na to jakie owoce są na wystawce :-)
Zagęszczone, słodkie mleko / zwykłe mleko / mleko w proszku / woda
Syrop cukrowy
Lód
Zblendowane i gotowe.
Jak widać wariantów jest dużo, stanowisk z szejkami zazwyczaj też mnóstwo, więc w każdym nowym miejscu trzeba próbować i próbować, aż znajdzie się miejsce idealne.
***
odwiedziliśmy lokalny targ;
A po południu pojechaliśmy na pierwsze spotkanie z Angkorem - zachód słońca obserwowany z ruin świątyni na wzgórzu nieopodal Angkor Wat.
***
Nazewnictwo jest nieco problematyczne.
'Angkor Wat' to nazwa największej świątyni w kompleksie Angkor (to z kolei było kiedyś największe miasto na świecie, z którego zostały tylko świątynie, bo jako jedyne były budowane z kamienia). Sprawy nie ułatwia, że 'Angkor Wat' oznacza 'Miasto Świątyń'.
Więc mamy Miasto Świątyń w mieście świątyń i nie wiadomo co kto ma na myśli mówiąc 'Angkor'.
Dla ułatwienia jest jeszcze piwo, które ma w logo Angkor Wat, a nazywa się Angkor (bez Wat).
Wszystko jasne?
***
Zachód słońca można podziwiać tylko z dwóch świątyń, z pozostałych zwiedzający są wyrzucani o 17:30.
Nie był to najbardziej spektakularny zachód jaki w życiu widzieliśmy, a że oglądanie zachodu nad Angkorem jest wg. przewodników, touroperatorów etc. obowiązkiem każdego turysty, to na 'punkcie widokowym' są tłumy, co uroku nie dodaje. (Choć w porównaniu do czasów przedcovidowych było nadal ok 5x mniej ludzi).
Dzień zakończyliśmy na kolacjodrinku w jednej z knajpek wabiących turystów promocyjnymi cenami. Ale zbytnio nie zaszaleliśmy, bo na następny dzień zamowiliśmy do zwiedzania tuktuka, którego kierowca oświadczył, że koniecznie trzeba jechać na wschód słońca i zarządził w związku z tym zbiórkę o 4:45.
***
No to wstaliśmy o 3:50, bo jeszcze czekało nas pół godziny spacerku do centrum, gdzie kierowca już się niecierpliwił (a wraz z nim - Ewelina i Filip).
Po ciemku doszliśmy do sadzawki przed Angkor Watem i…
…I było ciemno, trawa mokra więc położyć się nie da (a snu zdecydowanie nam brakowało) a do kanapki na śniadanie zapomnieli nam włożyć zamówione jajko.
Słońce wzeszło dopiero po jakiejś godzinie. Widok ładny, ale czy warty zrywania się w środku nocy?
Do tego sytuacja analogiczna jak z zachodem - tylko dwa miejsca otwierane o wczesnej porze; punkt obowiązkowy; tłum ludzi.
Pewnie gdybyśmy mogli w samotności oglądać jak słońce się budzi nad jedną z mniejszych, ale bardziej klimatycznych świątyń Angkoru, to bylibyśmy zachwyceni. Nie można mieć wszystkiego.
Ale później było już tylko lepiej.
Pierwszego dnia, z naszym panem tuktukarzem, odwiedziliśmy nieco dalsze i mniej popularne świątynie.
Mimo, że niewyspanie dawało się we znaki, to nie odpuszczaliśmy i zwiedzaliśmy ile się da. Bo warto.
Drugiego dnia zwiedzaliśmy na rowerach, co było jeszcze lepszą opcją.
Tym razem na naszej trasie były głównie najsłynniejsze, ale również najpełniejsze turystów świątynie. Cóż, nie bez powodu są tak popularne.
Ale dla równowagi zahaczyliśmy też o kilka mniej zatłoczonych.
Świątynie Angkoru są naprawdę niesamowite, i o ile sam Angkor Wat nie zrobił na nas piorunującego wrażenia, a wschody i zachody słońca bywają piękniejsze gdzie indziej, to jako całość - kompleks nie zawodzi wyśrubowanych oczekiwań.
[Gdzie Patrycja?]
Bilet do świątyń kupiliśmy dwudniowy. Czas ten wykorzystaliśmy do granic możliwości, ale brakowało nam jednego, luźniejszego dnia w Angkorze, żeby w spokoju przysiąść, popatrzeć, chłonąć klimat i zadumać się nad meandrami losu i historii.
Rozwiązaniem miała być wizyta w oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów świątyni Beng Mealea, bardziej 'dzikiej', i opanowanej przez dżunglę.
Ale gdy całą wyprawę już zaplanowaliśmy, okazało się, że od tego roku objęto tę świątynię wspólnym biletem z Angkor Watem. A, że jednodniowy bilet do Angkoru kosztuje 37 dolarów, to płacenie ponad 300 zł za naszą dwójkę, za zobaczenie jednej świątyni uznaliśmy za przesadę.
***
Polityka cenowa biletów do atrakcji turystycznych w Kambodży jest niezbyt zrozumiała i zachęcająca.
Można zaakceptować, że bilet do Angkor Wat jest drogi. Ludzie i tak zapłacą, a większość przyjezdnych zwiedza w Kambodży tylko to jedno miejsce.
Ale czemu w kraju, który usiłuje rozwijać turystykę i przekonuje, że Kambodża to nie tylko Angkor, bilety do niezbyt spektakularnych wodospadów potrafią kosztować 20$, a do nieszczególnie wyróżniających się świątyń 10$, pozostanie zagadką.
***
Z niedosytem odnośnie zwiedzania świątyń jeszcze coś wykombinujemy, ale najpierw - zbliża się sylwester.
Przy wieczornym, streetfoodowym loklaku (kambodżański stir-fry, który w zależności od humoru kucharza za każdym razem przyjmował inną formę) pożegnaliśmy się (po raz kolejny) z Eweliną i Filipem, którzy wyruszyli w stronę Tajlandii.
Na nas czekał natomiast szalony koniec roku.
><><><
Zaczęło się niewinnie, we dwoje, od podsumowania mijającego roku przy dobrym jedzeniu i pysznych drinkach. Barman był prawie na poziomie Andrzeja, a składniki… cóż, w Polsce świeżo wyciśniętego soku z takich ananasów do piña colady się nie dostanie).
[Tak, wiem, tu akurat Margarita. Nawet Stachu nie robi lepszej]Choć kolejne drinki kusiły, to trzeba się było zbierać - Sophia zaprosiła nas do siebie na imprezę sylwestrową.
Objedzeni i lekko podpici, zgodnie z zarządzeniem naszej gospodyni, po drodze zaopatrzyliśmy się w alkoholowe trunki - miały być naszym wkładem w wieczorną imprezę.
Po powrocie do mieszkanka nie było nam dane odpocząć. Jak się okazało, mimo wczesnej godziny (przed 18) impreza trwała już w najlepsze.
Po szybkim prysznicu dołączyliśmy do świętowania w gronie lokalnej społeczności, poszerzonej o nas i jeszcze kilku innych couchsurferów.
Cała uliczka została zaanektowana pod imprezę (byli na niej wszyscy sąsiedzi, więc nie miało to komu przeszkadzać);
Jedzenia było mnóstwo (grill, sałatki, zupy, tradycyjny amok [gęste rybne curry w liściach bananowca] i pełno innych pyszności), niestety byliśmy dość objedzeni i z trudem wpychaliśmy w siebie kolejne potrawy (a od czasu do czasu kolejny miły Kambodżanin je w nas wpychał).
Alkoholu też nie brakowało. Królowało piwo, ale dla chcących znalazł się gin, czerwone wino, a panowie popijali jeszcze 'happy water'.
Nie mogło obejść się bez tańców. Najpierw panie uczyły nas chodzonego khmerskiego tańca, nieco przypominającego uproszczony taniec dworski.
My odwdzięczyliśmy się, pokazując jak się tańczy makarenę - bo lokalsi coś tam kojarzyli, ale nie do końca.
Później na przemian grały lokalne hity, J Lo, Asereje, tradycyjna khmerska muzyka, Pitbull, itd., itd.
Powoli zbliżała się północ, więc liczyliśmy, że niebawem nastąpi punkt kulminacyjny imprezy. Ku naszemu zdziwieniu, wszyscy zaczęli się rozchodzić i o 23 zostaliśmy tylko my, dwie gospodynie, dwóch couchsurferów i jeden chłopiec (w Azji zawsze i wszędzie jest jakieś dziecko. Albo mnóstwo dzieci.)
Nie mogliśmy tak zakończyć nocy sylwestrowej, więc wraz z Erykiem (Katalończykiem, couchsurferem) pojechaliśmy do centrum Siem Reap.
Tam pod sceną, skacząc wraz z tłumem Kambodżan, przywitaliśmy nowy rok.
2023 rozpoczęliśmy muzyką z Rocky'ego i podrygami do azjatyckiej muzyki klubowej przeplatanej z Alors on Danse. Daliśmy wygrać dzieciom walkę na balono-miecze (jakże mogłoby zabraknąć dzieci pod sceną, o pierwszej w nocy?)
Wypiliśmy pierwszego szejka z awokado w tym roku,
i wróciliśmy tuktukiem na zasłużony odpoczynek. Dzięki promocji w aplikacji - za okrągłe zero rieli.
Ten rok zapowiada się jeszcze lepiej niż poprzedni!
Trzeba docenić w takim razie barmana i zostawić mu tipa ;)
OdpowiedzUsuń