Żegnamy Kambodżę. Podsumowanie i przejścia na przejściu granicznym.
10 - 11 I 2023
Ruszamy na północ, nadal autostopem.
Pierwszy kierowca podwiózł nas do najbliższego skrzyżowania.
Za to kolejne auto zabrało nas do celu - miasta Ban Lung, stolicy prowincji Ratanakiri (Rôttanak Kiri, Rôtânôkĭri…).
Droga minęła nam na ciekawych rozmowach, bo jak się okazało, podwózkę zapewnili nam pracownicy NGO 'ADHOC Cambodia'. Dowiedzieliśmy się m.in., że prawdopodobnie niebawem w Kambodży wejdzie w życie prawo, wzorowane na Chińskim, które ma umożliwić władzy cenzurowanie i kontrolowanie internetu.
***
Sytuacja polityczna w Kambodży nas trochę zaskoczyła. W końcu to Wietnam i Laos są (teoretycznie) państwami komunistycznymi, z jedyną słuszną partią, a Kambodża miała być demokratyczną oazą. Bardzo biedną i z problemami, ale jednak.
A tu smutna niespodzianka. Opozycja zdelegalizowana, zastraszana i więziona (lub czasem ginąca w niewyjaśnionych okolicznościach), korupcja kwitnie, wolność mediów ograniczana, nierówności społeczne gogantyczne, ziemia i wszystko co cenne rozsprzedawane Chinom i Wietnamowi lub rozkradane przez lokalnych magnatów, lasy wypalane… no nie wygląda to za dobrze.
[nowy 'domek' w prowincji, gdzie w ciągu dwóch lat zniknęła większość lasów]I do tego wszędzie, na każdym kroku billboardy rządzącej partii.
Żeby nie było - Kambodża to wspaniały kraj a 'ponurość' dotyczy 'tylko' sytuacji politycznej i perspektyw dla lokalsów. Zwykli ludzie są bardzo sympatyczni i uśmiechnięci.
***
Rozważaliśmy kilkudniową wyprawę do dżungli (Ban Lung jest bazą wypadową dla tego typu zorganizowanych wycieczek), jednak nie byliśmy do niej do końca przekonani. Chcielibyśmy wejść w głąb dżungli, na prawdziwą wyprawę, a obawialiśmy się, że wylądujemy na kilkudniowym spacerze po polach, wioskach i może kawałku dżungli.
W pierwszej agencji powiedziano nam, że część dżunglowego parku narodowego jest od czasów covida zamknięta (ponoć przez problemy z przemytem narkotyków) i organizują tylko krótsze wyprawy.
W drugiej agencji już nas przekonywali, że jak najbardziej można do parku narodowego wejść i zagłębić się w dzicz.
Pan nas prawie namówił, określił wstępną cenę, ale żeby podać ostateczną, z zachęcającym rabatem - musiał skontaktować się z szefem, do którego nie mógł się dodzwonić.
Poszliśmy więc na kolację, po czym wróciliśmy do pana i usłyszeliśmy cenę po obniżce, która była wyższa od wyjściowej.
Nic na siłę, widocznie dżungla w Kambodży nie dla nas.
[To coś to park miejski w Ban Lung. Nie narzekajcie na swoje lokalne parki.]Wieczór spędziliśmy na grze w Uno z synkiem właścicieli sympatycznego i ultrataniego pensjonaciku (3,5 dolara za pokój z łazienką, podczas gdy dotąd kambodżańskim standardem było ok. 15 usd), oraz na rozmowach z Francuzami (jakże mogłoby ich zabraknąć?), którzy dali nam dużo cennych wskazówek na temat Laosu.
***Kolejnego dnia ruszyliśmy autostopem na granicę.
Uśmiechnięta właścicielka sklepu pod którym próbowaliśmy złapać podwózkę przyniosła nam nawet krzesła.
Zbytnio się nie nasiedzieliśmy, bo już po chwili zabrał nas jeden dobry człowiek, później drugi… a najdłuższy fragment - do ostatniego miasta przed granicą - przejechaliśmy, niespodzianka, ponownie z naszymi znajomymi z NGO.
***Z ostatniego miasta do granicy 67 km. Na drodze ruch minimalny, jak już coś się pojawia, to jest to busik.
[Albo krowy]Postanowiliśmy, że starczy stopowania, możemy zapłacić za busika.
I to był błąd.
Zatrzymaliśmy busa, upewniliśmy się, że jedzie na granicę, wytargowaliśmy cenę, pojechaliśmy.
Myślami już byliśmy w Laosie, opracowywaliśmy plan na popołudnie i gratulowaliśmy sobie sprawnego podróżowania…
A busikarz, w malutkiej wiosce oddalonej o 12km od granicy, oświadczył, że jednak nie jedzie w stronę Laosu, tylko skręca w przeciwnym kierunku.
No dramat. Tak nas zaskoczył, że nawet nie awanturowaliśmy się za bardzo.
***W nienajlepszych nastrojach wypiliśmy ostatni soczek z trzciny cukrowej w Kambodży, zjedliśmy ostatni ryż z grillowanym mięsem, wymieniliśmy kapsle od piw na piwa* i rozważaliśmy co robić dalej.
***
W Kambodży pod kapslami na puszkach piwa (są tu takie 'zrywane' zawleczki) są różne napisy.
Najpierw nie zwracaliśmy na nie uwagi, później dowiedzieliśmy się, że to oznaczenia loterii i często można wygrać kolejne piwo (a wg. reklam zdarzają się i poważniejsze nagrody).
Piwa nie piliśmy szczególnie dużo, kilka zawleczek oddaliśmy lokalsom (w wioskowych sklepikach dostają za zawleczkę określoną sumę pieniędzy, nieco niższą niż cena piwa - żeby i sklep i oni coś z tego mieli), kilka zgubiliśmy, a i tak na koniec zostały nam trzy 'wygrywające' zawleczki w kieszeni.
Nie wiedząc, czy coś z tego faktycznie można mieć, wręczyłem nastoletniemu sprzedawcy w sklepiku kapsle i czekałem co się wydarzy.
Zawołał swoją mamę, która podała mi piwa i zarządała 1000 rieli dopłaty za każdą puszkę (~1zł; piwo kosztuje 2,5-3,5zł). Stanęło na 500 i wyszedłem ze sklepu z zimnymi browarami.
Swoją drogą, z kapsli od tych trzech puszek wygraliśmy dwa kolejne piwa :-)
***
Po wypiciu jednego z piw na poprawę humoru i obserwacji ruchu na drodze do granicy (nie jeździło tam NIC), zaczęliśmy maszerować w stronę Laosu.
Na szczęście nie musieliśmy przejść całych 12 km, bo już po półgodzinnym 'spacerze' pojawiły się dwa pojazdy, z których jeden się dla nas zatrzymał.
(Nie byliśmy pewni czy to darmowa podwózka czy nie, a byliśmy zdesperowani, więc wręczyliśmy kierowcy nasze wszystkie kambodżańskie pieniądze.
Solidny plik banknotów, w przeliczeniu - jakieś 3-4zł ;-) )
[W końcu do celu. Wygodniej niż w limuzynie.]><><><
Granica pomiędzy Laosem a Kambodżą to prawdopodobnie najbardziej skorumpowane przejście w Południowo-Wschodniej Azji, słynne z funkcjonariuszy domagających się łapówek.
Sprawdzamy.
[Ale najpierw żegna nas jedyna słuszna Partia]Po stronie kambodżańskiej sympatyczna pani sprawdza nasze paszporty, po czym prosi, żebyśmy podeszli do okienka obok. Tam strażnik domaga się od nas po dwa dolary 'opłaty za opuszczenie państwa'. Na siłę nas chyba w Kambodży nie przetrzymają, więc pana wyśmialiśmy. Zrobił krzywą minę, ale poza nami nikogo nie było, więc nas przepuścił.
Łatwa część za nami.
***
W oddali zobaczyliśmy nadciągającą grupę backpackersów, więc szybko pobiegliśmy do laotańskiej części przejścia.
Niestety, zanim wypełniliśmy wszystkie formularze, grupka do nas dotarła.
Przy okienku strażnik odebrał nasze paszporty, uzupełnione formularze i 80$ za dwie wizy, po czym poprosił o dodatkowe 2$ od osoby 'za przeprocesowanie wniosku'.
Poinformowaliśmy pana, że pierwsze słyszymy o takiej opłacie i mamy tylko wyliczoną gotówkę na wizy, ostatniego dolara na wodę i karty płatnicze - ale nie ma tu bankomatu.
No więc pan kazał czekać.
No to czekaliśmy i czekaliśmy.
Grupka powoli przechodziła, każdy płacił 'opłatę dodatkową', większość bez zbytniej refleksji czemu. Jedna dziewczyna się tylko zbulwersowała, bo dała panu 5$ a on jej nie chciał wydać reszty.
W końcu, gdy zostaliśmy sami, wezwano nas do okienka. Pofatygował się do nas nawet strażnik wyższego stopnia, niezwykle zbulwersowany, że nie chcemy zapłacić / nie mamy dla niego gotówki, przyjeżdżając do jego kraju.
Nie chcieliśmy przesadzać i zbytnio się awanturować, więc powiedzieliśmy, że następnym razem się lepiej przygotujemy, ale, że powinni w takim razie umieścić informację o dodatkowej opłacie na rządowej stronie internetowej.
***
Wydaje mi się, że strażnicy nie chcą doprowadzić do większej afery, która mogłaby przykuć uwagę medialną do 'ich' przejścia granicznego, więc powinni w końcu przepuścić każdego uprawnionego, nawet bez łapówki. Ale jeśli się ich bardzo zdenerwuje to mogą przestać myśleć racjonalnie… a niekoniecznie marzyliśmy o rozpoczęciu pobytu w Laosie od uwięzienia w lochu na granicy, nawet jeśli wywołałoby to międzynarodowy skandal i przyczyniło się do poprawy sytuacji.
2$ to nie oszałamiającą kwota (choć 4x2$ to już 8$, a osiem awokado szejków to już zdecydowanie coś ;-) ), ale dla zasady nie chcieliśmy wspierać korupcyjnego procederu na przejściu pomiędzy krajami, w których korupcja jest największym problemem, niszczącym życie tysięcy osób. No i mieliśmy informację, że zazwyczaj jak się poczeka, to się w końcu przejdzie, więc aż tak bardzo nie ryzykowaliśmy ;-).
***
Na koniec granicy pozytyw: kierowca busika czekającego po laotańskiej stronie na grupę backpackersów myślał, że jesteśmy częścią grupy, więc na nas też poczekał. A, że prawdopodobieństwo, że z granicy, w stronę oddalonego o 10km, najbliższego miasteczka, będzie jechał ktokolwiek poza niezbyt nam przychylnymi strażnikami było bliskie zeru, to z chęcią skorzystaliśmy z okazji i dogadaliśmy się z panem w sprawie transportu.
[A oto granica w całej swojej okazałości. Jak widać niezbyt uczęszczana, co nas zaskoczyło, bo to jedyne przejście pomiędzy Kambodżą a Laosem]><><><><><><
To co z tą Kambodżą?
Opisana wcześniej, przygnębiająca sytuacja polityczna nie ma wpływu na 'życie' turysty, a sam kraj ma wiele do zaoferowania.
Nas zaskoczyła przede wszystkim odmienność khmerskiej kultury. Kambodża to nie jest sztuczny twór pomiędzy Tajlandią a Wietnamem, tylko kraj, w którym gdzieś głęboko tlą się wspomnienia potężnego imperium.
Kraj, który w XX wieku przeszedł m.in. przez francuską kolonizację, amerykańskie bombardowania, japońską i wietnamską okupację, kilka zamachów stanu, a przede wszystkim - terror Czerwonych Khmerów.
A mimo to, Kambodżanie wciąż się uśmiechają, a na wspomnienie Angkor Wat - czują dumę ze swojej historii.
A od strony turystycznej?
Ludzie są mili i do tego dużo łatwiej jest się porozumieć po angielsku niż np. w Wietnamie.
Phnom Penh i Siem Reap, jak na miasta, są zadziwiająco przyjemne.
Na wyspach można znaleźć swoją rajską plażę (choć akurat pod tym względem są pewnie lepsze miejsca).
Jedzenie w miastach jest bardzo dobre; na prowincji bywa z tym gorzej, ale bez tragedii - zawsze można znaleźć przyzwoite mięso z grilla, albo gotowaną kukurydzę. No i szejki owocowe są przepyszne.
Kambodża to może nie najłatwiejszy kraj do zwiedzania (poza Siem Reap), ale nie jest też jakaś szczególnie trudna. Za to nie ma się odczucia (jak w Wietnamie), że wszystko jest przygotowane pod zorganizowane wycieczki.
Na pewno warto trochę zmienić swoje przyzwyczajenia - większość mieszkańców jest bardzo biedna, więc jeśli ktoś ma fanaberię, żeby np. chodzić na zakupy do supermarketu i kupować importowane produkty (czego nie robi nikt z 'normalnych' lokalsów), to zapłaci więcej niż w Europie.
Do tego, przez powiązanie lokalnej waluty z dolarem (który jest aktualnie drogi), i wspomnianą w poprzednim poście charakterystykę gospodarki, ceny większości rzeczy w Kambodży są nieco wyższe niż w okolicznych krajach. (Z Europejskiej, a nawet polskiej perspektywy, oczywiście nadal jest bardzo tanio).
Co ciekawe lokalsi widzą problem 'drożyzny' (a ruch turystyczny po covidzie jeszcze nie do końca się odrodził), więc zdarza się, że ceny w turystycznych miejscach są zaklejone nowymi, NIŻSZYMI.
***
My będziemy wspominać Kambodżę bardzo dobrze, a teraz - zobaczymy co przyniesie Laos.
Komentarze
Prześlij komentarz