Indie - Agra, Taj Mahal

Docieramy do Agry.



Na dworcu stada małp, ale jakoś udaje nam się przedrzeć. Przed dworcem stada tuktukarzy, po twardych negocjacjach za 150 rupii dojeżdżamy do naszego noclegu.

Oczywiście głodni my, musimy się wybrać  na kolację. Idziemy ciemnymi uliczkami, dookoła rynsztok, palące się śmieci i impreza na dzielni (która dodała Patrycji otuchy i uchroniła od zawrócenia z ciemnych uliczek). 

Tak to wygląda w dzień:

śmieci już spalone:


Dotarliśmy do targu i wybraliśmy się do promowanej przez przewodniki i blogi knajpki.

Bananowe lassi nie zawiodło, do tego niezła Malai Kofta (czyli devolajowaty pulpet ziemniaczany z pysznym sosem) i kolację można uznać za udaną.

***

Wstajemy o nieludzkiej godzinie i bez śniadanka ruszamy do Taj Mahal, żeby  zdążyć na wschód słońca.

Idziemy pieszo (plusy pierwszorzędnej, choć nieco slumsowatej lokalizacji hoteliku), bilety wstępu kupiliśmy przez internet. 

Wchodzimy i w sumie to robimy łał. Spodziewaliśmy się kolejnego przereklamowanego miejsca, które 'wypada' odwiedzić jak już się jest w okolicy. A tu naprawdę coś wyjątkowego.

W porównaniu do brudu i bylejakości królującej w Indiach, nieskazitelna biel, idealna symetria i dbałość o szczegóły robią tym większe wrażenie. 

Krążymy alejkami, oczywiście dla lokalsów ponownie jestesmy często atrakcją większą niż Taj Mahal.

Na ławeczce spotykamy przesympatyczną polską parkę (oni także wyruszyli w paromiesięczną podróż), troszkę z nimi spacerujemy i się rozstajemy. Może spotkamy się w Hanoi :). 

Burczące brzuchy przypominają nam, że jeszcze nic nie jedliśmy. Żegnamy się z Taj, mijamy uliczki z napastliwymi tuk-tukarzami i sprzedawcami pamiątek i docieramy do sprawdzonej wczoraj knajpki. Obowiązkowo pijemy bananowe Lassi,

smakujemy też indyjskie śniadanie. Pan mówi, że będzie dla nas za ostre ale chcemy spróbować. Widać, że to turystyczna knajpka, śniadanie wcale szczególnie ostre nie jest - jemy i nawet nie płaczemy.  

Następnie kierujemy się w stronę Agra Fortu. Podobno da się tam dostać idąc parkiem. Nie znajdujemy żadnego wejścia więc idziemy uliczką, najpierw całkiem przyjemną, szeroką i  dostępna tylko dla pieszych. Po chwili schodzimy na ścieżkę w czymś, co potencjalnie mogło kiedyś przypominać park. 


Niestety niebawem wszystko wraca do indyjskiej normy i ścieżka przeradza się w wielką ulicę z przekroczonymi wszystkimi możliwymi normami hałasu i zanieczyszczenia.

Pod Fortem mnóstwo ludzi, strażnicy przeganiają handlarzy kijami, ukrop okropny. Jak zobaczyliśmy co się tam dzieje i przepędziliśmy kilku namolnych przewodników to przeszła nam ochota na wchodzenie do środka.

Sam fort z zewnątrz wygląda nieźle:


Zamiast tego spróbowaliśmy znaleźć wejście do parku - może z tej strony się uda.

Och, jak się ucieszyliśmy, gdy ukazała się otwarta brama. Park troszkę zaniedbany (na lokalne standardy, wg. europejskich pewnie by go trzeba określić jako ruinę), trochę śmietnik, ale ławeczki były. 

Za ławeczkę lepiej nie patrzeć:

Ale z przodu jest ok (a porównując do reszty miasta to prak idealny)

W parku staliśmy się sensacją dla dzieci, nie obyło się bez dziesiątek wspólnych zdjęć i standardowych konwersacji. 

Wracając do hostelu minęliśmy kolejkę tysięcy Indusów czekających na wejście do Taj Mahal. Wtedy zrozumieliśmy, że pobudka o świcie była dobrym wyborem.

Po wypiciu coli na hotelowym 'rooftopie' (bardzo dużo restauracji, knajpek i hoteli w całych Indiach chwali się swoimi rooftopami, reklamowanymi zazwyczaj jako miejsce 'z cudownym widokiem na xxx'. Jaki w rzeczywistości zazwyczaj jest ten widok pewnie się domyślacie...) jedziemy na dworzec, żeby wrócić do New Delhi i spotkać się z Asią i Paolo, którzy właśnie kończą tam swoje wakacje.

Pociąg tym razem to indyjskie 'pendolino' (najszybszy w kraju, osiągający w jednym momencie zawrotną prędkość 160 km/h). Przy wejściu każdy się przepycha, koncepcja, że najpierw się wychodzi nie jest tu zbyt dobrze rozumiana. Wtem pewien biały pan przepuszcza Patrycję w drzwiach, następnie z Antkiem wymieniają się uprzejmościami (z czego pewien lokals skwapliwie chciał skorzystać i się wepchnąć, ale został przywołany do porządku). Siadamy na swoich miejscach, wymieniamy parę słów, na co para przed nami odwraca się i mówi 'cześć!'. I staje się jasne, skąd pochodzi kulturalny pan, który wbrew lokalnym zwyczajom nie pchał się jak małpka i przepuścił Patrycję w drzwiach. 

Pociągowi zdecydowanie bliżej do słabego TLK niż pendolino, ale na jedzenie nie można narzekać! 

Po niecalych 2 godzinach wracamy do maszego ulubionego Delhi, ale o tym to już następnym razem.

Komentarze