Indie - jest takie miejsce w Delhi, gdzie nie chcą cię oszukać + docieramy do Waranasi
O poranku zostaliśmy już tylko we dwoje (gorąco zapraszamy wszystkich chętnych do odwiedzenia nas gdzieś w Azji!). Po śniadaniu opuszczamy pokój, zostawiamy bagaże w hotelu i idziemy do świątyni Sikhów.
Docieramy na miejsce, strażnik pokazuje, że mamy iść za nim do pomieszczenia dla turystów. Tam sikhijski przewodnik daje Antkowi chustę do zakrycia głowy (Patrycja ma swoją), wskazuje gdzie możemy zostawić buty i zaprasza nas do oprowadzenia po Gurdwarze (świątyni).
W sześcioosobowej grupce wysłuchujemy wykładu, a następnie idziemy na obchód. W środku świątyni siadamy na dywaniku, by wsłuchać się w trzech panów wyśpiewujących treść świętej księgi (co ciekawe, sikhowie uważają księgę za swojego ostatniego, wiecznie-żywego guru i jest ona ich najwyższą instancją sądową [w wypadku sporu otwiera się księgę na losowym ustępie i postępuje zgodnie z nim]).
Chwilę spacerujemy sami (jest staw, są 'sukiennice'), a następnie przewodnik prowadzi nas do wspólnej 'stołówki', gdzie każda osoba, niezależnie od wiary, rasy, pochodzenia czy zamożności może otrzymać darmowy posiłek, siedząc w jednym rzędzie (a raczej, ze względu na liczbę osób, w jednym z rzędów).
Idziemy także na zaplecze, do kuchni, gdzie każdy może zgłosić się jako wolontariusz. Może jeśli wrócimy do Indii za parę miesięcy to wpadniemy obierać ziemniaki :-).
W Gurdwarze, jeśli jest miejsce, to każdy może dostać także kąt do spania.
Niestety nie mamy żadnych zdjęć, gdyż co do zasady robienie ich jest tam zabronione, a my to szanujemy.
Sikhowie wzbudzili w nas bardzo pozytywne odczucia, a ich świątynia jest oazą spokoju w najgorszej części Delhi. Wielkie uznanie wywołuje fakt, że faktycznie podchodzą z szacunkiem do każdego człowieka, co w Indiach jest ewenementem. Do tego w końcu nie mieliśmy wrażenia, że jedynym celem funkcjonowania świątyni jest wyciąganie datków od odwiedzających. Oczywiście, całokształtowi daleko do ideału, ale z pewnością robią dużo dobrego.
Po wyjściu hałas, brud i smród Delhi nas uderza ze zdwojoną mocą, więc szybko uciekamy do ogrodu botanicznego (Talkatora Garden) gdzie ładujemy baterie na wielofunkcyjnej chuście Patrycji.
Czy w mieście z milionem punktów gastronomicznych (i mając odpowiednie fundusze) można głodować?
Oczywiście, wystarczy ociągać się z wyjściem z parku do momentu krytycznego (bo niechęć do powrotu na ulice Delhi była jeszcze silniejsza), być w dzielnicy instytucji rządowych w której jest tylko jedna knajpka, pójść do tej knajpki i pocałować klamkę (jak się okazuje, dużo restauracji i jadłodajni w Indiach ma przerwę pomiędzy obiadem a kolacją [a czasem też po śniadaniu])
W poszukiwaniu jedzenia wracamy w rejony naszego hotelu, po drodze zachaczając o hinduską świątynie.
Świątynia niespecjalnie urzekająca, za to park należący do kompleksu dostarcza niezapomnianych wrażeń:
Szybko stamtąd uciekamy i idziemy na przepyszne Chole Bhature do knajpki z pierwszego dnia.
Na hotelowym rooftopie wypijamy coca-colę (nie pijamy profilaktycznej '100', to chociaż w ten sposób wspomożemy walkę brzuszków z lokalnymi bakteriami).
Po czym idziemy na dworzec do naszego pierwszego nocnego pociągu- do Waranasi.
Na peronie umiarkowany ruch:
Pociąg o czasie, nasze miejsca wolne. Ba, nawet pościel dostaliśmy. Jesteśmy pozytywnie zszokowani czystością.
Konduktor chodzi i zbiera zamówienia na kolację. Bierzemy jedną, zajadamy się nią wspólnie i do spanka. Do zobaczenia w Waranasi!
O świcie dojeżdżamy do Waranasi. Oczywiście w 3 sekundy dopada nas chmara tuktukarzy. Patrycja popełniła błąd i zaczęła z jedynm rozmawiać. Wyczuł okazję i przeganiał od nas innych, cenę trochę utargowaliśmy ale i tak z nas nieco zdarł (200 rupii a dystans niewielki). Ale od razu widać też, że jest to miasto turystyczne również dla hindusów i ceny niektorych usług mogą być w związku z tym zawyżone nie tylko dla obcokrajowców.
Pan dowozi nas najbliżej starego miasta jak się da (w samym starym mieście ruch tuk-tuków jest na szczęście zakazany), opowiadając jak to okropnie, że istnieje internet. Wcześniej sam znajdował ludziom hotele i dostawał prowizję. (Oczywiście nigdy nie korzystajcie w Indiach z hoteli proponowanych przez tuktukarzy/ innych naganiaczy. Ich 'prowizja' może sięgać 80% ceny, którą zapłacicie)
Ot, typowa uliczka w Waranasi. Bardzo wczesna godzina więc śmieci jeszcze nie spalone i krowy się mogą najeść:
Docieramy do hostelu/home stay-u, zostawiamy plecaki i biegniemy na śniadanie bo w brzuchach burczy.
Najedzeni odwiedzamy klimatyczną 'one man show' spelunko-kawiarnię gdzie pijemy pyszną kawę imbirową. Po powrocie do Polski zapraszamy do nas - na pewno będziemy taką serwować!
Wąskimi uliczkami idziemy w stronę Ghat (przybrzeżnych schodów do Gangesu). Co tam się dzieje i ogólnie o Waranasi - to już następnym razem.
Jak się bawcie?
OdpowiedzUsuń