Indie - Delhi po raz drugi

No i znowu Delhi. 




Tym razem lądujemy na dworcu Nizamuddin. 

Żeby złapać tuktuka standardowo trzeba kawałek odejść od czyhających przy dworcu naciągaczy, udaje się wynegocjować 150INR do New Delhi - bo tam mamy pokoik razem z Asią i Paolem.

Niestety nie mieliśmy odliczonej kwoty, dajemy kierowcy 500 a on kiwa rękami. Antek szybko wymienia pieniądze u pana obok, podajemy tuktukarzowi 200, które on łapczywie chapsnął i odjechał. Jakoś przeżyjemy te 3 zł, ale niesmak pozostał.

Morał z tego - jeżdżąc tuktukami warto mieć wyliczone banknoty. 

Przeciskamy się uliczkami Main Baazar do naszego Hostelu i tam witamy Asię i Paolo! W Krakowie fajnie się spotkać, ale w Indiach to już w ogóle petarda 😜 

Zostawiamy bagaże i udajemy się na ucztę. Idziemy na pobliski 'roof top' (balkon z najlepszym i jedynym w swoim rodzaju widokiem na rozpadające się stragany i zgiełk ulicy). Ale wszystko nam jedno, najważniejsze, że można usiąść i pogadać. :)

Rano pobudka i śniadanie na dachu hostelu. Szału nie ma ale można się najeść :) 

W trakcie śniadania podchodzi do nas Pan z agencji turystycznej mającej siedzibę piętro niżej, podaje się za właściciela hostelu i troskliwie dopytuje o nasze doświadczenia i o to, co by mógł poprawić w 'swoim' biznesie. Z czego płynnie przechodzi do możliwości zorganizowania nam różnych wycieczek i innych cudów. Okazujemy się jednak średnim targetem i nie ulegamy niewątpliwemu urokowi pana. 


Następny przystanek - Red Fort. Czterech pasażerów w jednym tuktuku, było ciekawie :)

(z Patrycą zaczęliśmy w tuktukach nosić maseczki, żeby chociaż odrobinę zmniejszyć wdychany smog. Ale płuca i tak bolą z każdym dniem coraz bardziej) 

Red Fort od zewnątrz 


Fort nieco zaniedbany, choć nadal robi wrażenie. A za czasów swojej świetności musiał być naprawdę wyjątkowy. Standardowo trochę boli, że bilet wstępu dla 'foreign tourist' jest 17 razy wyższy niż dla pozostałych. 

W środku- 'sukiennice'


Ten pałac w forcie poeci opisywali jako 'raj na ziemii':


Ale teraz są inne priorytety niż konserwacja raju:

W Red Forcie dla lokalsów ponownie byliśmy większą atrakcją niż sam fort, a do tego była nas czwórka, co potęgowało ich ekscytację. 

Dzieciom nie odmawialiśmy :-)

I choć musieliśmy uciekać przed chmarami 'selfiepleasów', to nawet udało się znaleźć przyjemny zakątek na trawie na chwilę odpoczynku. 


Po zwiedzaniu trzeba coś zjeść. Przedzieramy się przez dzikie tłumy na Chandi Chowk i z racji na kończący się zapas gotówki udajemy się do lokalnej sieciówki (Haldiram's), gdzie można płacić kartą. 

Po upolowaniu miejsca idziemy zamawiać- oczywiście terminal zepsuty i kartą płacić nie można. No to zbieramy grosz do grosza, zamawiamy obiad - a tu cena wyższa o 5% niż wg. menu (ponoć podatek), a że mieliśmy wyliczoną kwotę co do rupii, to musieliśmy znowu zrewidować plany i lunch nie był na bogato 😀


Z Chandi Chowk chcieliśmy uciec jak najprędzej do jakiegoś parku, bo zgiełk i ilość osób na ulicy były przytłaczające.

Padło na Lodhi Garden. Schodzimy do metra a tam nieprzebrane tłumy w kolejkach do kupna biletu:


Nie mieliśmy ochoty na godziny stania, więc złapaliśmy tuktuka - ponownie jednego na cztery osoby. 

(Tym razem Paolo przytulił się do kierowcy):

Po wejściu do parku przeżywamy szok. Ludzie spokojnie spacerują, grupy młodzieży grają w siatkówkę, dzieci w badmintona, rodziny piknikują. Do tego kwiaty, ptaki i antyczne świątynie. Coś pięknego.


Asia z Paolem nie wierzą w to co widzą, bo pierwszy raz trafili na tak spokojne miejsce w Indiach. 

Spacerujemy sobie między ludźmi i świątyniami i (prawie) nikt nie prosi nas o 'selfie'. Cóż, widocznie trafiliśmy do 'lepszej dzielnicy'. 

Powrót do hotelu metrem, w tej okolicy stacja pusta i przyjemna. 

Po krótkim odpoczynku wybraliśmy się na kolację. W polecanym na blogach street foodzie zapachy z ulicy za plecami mocno pisuarowe. My zamówiliśmy chur-chur Naan (specjalność firmy), a nasi towarzysze ryż. Obsługa w tym miejscu nie konwersowała biegle po angielsku, więc gdy Paolo powiedział panu, że ryż ma być 'no spicy' to Pan chyba zrozumiał 'no rice' i żadnego ryżu nie dostał. Ale nasze jedzonko było przepyszne. 

W drodze do hostelu wpadliśmy jeszcze na jeden 'rooftop' na 'ginger lemon honey', a Asia i Paolo zjedli swój upragniony ryż :)

W hotelu chwila na ploteczki i żegnamy się, bo jutro niestety się rozstajemy.


Komentarze