Indie - Delhi
Zaczynamy od Indii.
Od dawna chciałem odwiedzić ten kraj, dwa razy miałem nawet kupione bilety lotnicze (które jednak zostały anulowane). 10 dni na Indie to tyle co nic, więc tę wizytę traktujemy raczej jako przedwstępny rekonesans i odwiedzenie najbardziej męczących miejsc póki nie jesteśmy zbytnio sfatygowani. Ale mamy wizę ważną przez rok, więc może tu wrócimy :-)
Do meritum
Po wyjściu z pustej, przestronnej i czystej stacji metra, Delhi wita tym, co w nim najgorsze:
smogiem przekraczającym wszystkie wyobrażenia (krakowskiemu powietrzu w sezonie grzewczym bliżej do tego w Wellington niż w Delhi)
ogłuszającym hałasem wrzasków oraz tysięcy trąbiących riksz, tuk-tuków, skuterów, aut, pociągów...
brudem, śmieciami... o zapachach lepiej nie będę wspominał.
bezdomnymi, żebrakami, ludźmi którzy postanowili spać na środku chodnika etc.
naciągaczami i oszustami, choć bardziej pasuje tu angielskie określenie 'con artist' bo trzeba przyznać, że pomysłowość, różnorodność scenariuszy, aktorstwo, choreografia i improwizacja stoi tu na najwyższym poziomie.
Dla przykladu, nas bardzo miły, uczynny i sympatyczny pan, z dobroci serca poinformował, że 'żeby dojść do miasta trzeba wejść schodami na kładkę, pójść prosto i dalej zapytać strażnika o drogę'. No więc oczywiście poszliśmy w przeciwną stronę.
Jednak po chwili błądzenia po okolicy pośród brudu, śpiących bezdomnych i tłumów lokalnych podróżnych stwierdziliśmy, że chyba faktycznie trzeba wejść schodami na kładkę.
Na schodach spotkaliśmy naszego 'miłego pana', który bez urazy powiedział, że oczywiście 'trzeba uważać na oszustów a poza tym iść na górę, później prosto, a następnie słuchać strażnika'.
Kładka:
Doszliśmy do momentu w którym na kładce była możliwość zejścia do budynku dworca głównego, oraz wąski przesmyk oddzielony blaszanym płotem, na końcu którego widać było stanowisko do prześwietlania bagażu. Przy tym rozdrożu stał strażnik, który poinformował nas, że 'do przejścia przez bramkę trzeba mieć bilet i, że wskaże nam drogę'.
Oczywiście jego też nie posłuchaliśmy, cofnęliśmy się kawałek kładką i zeszliśmy z powrotem na dół. Tam po paru minutach błąkania się i dokładnym przeanalizowaniu gpsa, doszliśmy do wniosku, że kładka to jedyna opcja w tej części miasta, żeby przejść nad 16 parami torów.
Wróciliśmy do rozdroża na kładce, strażnik czekał i coś do nas mówił, ale go zignorowaliśmy i poszlismy do budynku głównego. Tam bez powodzenia próbowaliśmy uzyskać wiedzę tajemną, jak się stąd wydostać. Ostatecznie wróciliśmy na górę, przeszliśmy wąskim przejściem do punktu kontroli bagażu gdzie nikt żadnego biletu od nas nie chciał (a 'strażnik' się dziwnym trafem zdematerializował), bez dalszych problemów przeszliśmy nad 16 peronami i tym samym osiągnęliśmy sukces - dotarliśmy do najpaskudniejszej dzielnicy w Delhi - Paharganj.
W temacie - historie napotkanych Polaków usłyszane w ostatnim tygodniu dot. przejścia przez kładkę:
Nie posłuchali 'miłego pana', nie weszli na kładkę, maszerowali 1,5 godziny do najbliższego alternatywnego przejścia.
Poszli za 'strażnikiem', wylądowali w agencji turystycznej która oferowała 'darmowy bilet' żeby przejść kładką, a poza tym uświadamiała, że hotel który się zarezerwowało jest objęty kwarantanną covidową (co uwiarygadniali telefonem do hotelu) i w związku z tym proponowali cały wachlarz usług. Scenariusze eskalowały, ostatecznie skończyło się 'tylko' na zmarnoiwaniu pół dnia i utracie wiary w dobre intencje Indusów.
Ogólnie, jeśli w okolicach turystycznych w Delhi ktoś mówi, że nasz hotel jest nieczynny (może być np. spalony, zalany, zacovidowany…); o braku przejścia do dowolnego miejsca (np. w związku z blokadą policyjną lub festiwalem); odwołanym pociągu etc. to mamy 95% szans, że uczestniczymy w przygotowanym specjalnie dla nas 'przedstawieniu'.
Niestety, nie ma uniwersalnego sposobu na bezstratne uniknięcie oszustw. Działanie na odwrót w stosunku do porad naciągaczy też nie jest dobrą metodą, bo w scenariuszach rzeczywistość i prawda przeplata się z fikcją a traktowanie każdego jak oszusta nie ułatwia życia i zapobiega kontaktom z autentycznie miłymi ludźmi.
Tu np. inne wejście na dworzec, do przejścia którego w teorii faktycznie powinno się posiadać bilet (ale oczywiście bilet na pociąg a nie na samo przejście:-))
***
Po przejściu ruchliwej ulicy (doświadczenie z Wietnamu nam trochę pomogło) dotarliśmy do Main Bazaar. Było dość wcześnie rano więc póki co tyle ludzi, że dało się w miarę swobodnie iść. Oczywiście na odwrót niż u nas, bo w Indiach obowiązuje lewostronny ruch (co ciekawe, też dla pieszych).
Stwierdziliśmy, że na pierwszy posiłek udamy się do spelunki polecanej przez lonely planet.
Po dotarciu pani na wstępie mówi, że plecory mamy zostawić przy wejściu. My po przejściach na dworcu myślimy tylko o tym, że ktoś je nam zaraz zwinie. No ale trzeba mieć jednak wiarę w ludzi.
Knajpa okazała się strzałem w 10. Do wyboru: chole bhature (standardowe śniadanie lokalsów) w wersji pełnego talerza albo jego połowy. Do tego klasyczne, słodkie lassi bez udziwnień. Omnomnomnomnom…. Jedyny minus dla wymęczonego podróżnika- je się na stojąco.
Po wyjściu z kanjpy zmęczenie lotem i przygodami dało o sobie znać, więc postanowiliśmy znaleźć park, żeby odpocząć.
Och jak się myliliśmy, gdy myśleliśmy, że wielki zielony teren na google mapie (w wersji offline, karta sim jeszcze nieaktywna, tutaj wszystko musi trwać :-)) będzie naszą oazą.
Po półtorej godziny chodzenia znaleźliśmy tylko brud, smród i park który nie istnieje. W końcu naszym oczom ukazała się hinduistyczna świątynia Hanumana:
Z braku laku zdejmujemy sandałki i wchodzimy.
W środku nie jest jakoś szczególnie źle poza tym, że prawie każdy mnich siedzi wpatrzony w telefon, a jak już jakiś cię dorwie i narysuje kropkę na czole to chce pieniądze. Za pacnięcie piórami też oczywiście trzeba zapłacić bożkowi.
Wychodzimy ze świątyni i decydujemy, że jedziemy do parku przy India Gate. Kierowca tuk-tuka materializuje się przy nas w ciągu trzech sekund, ale wtedy pojawia się też miły pan, który mówi, żebyśmy nie wsiadali do tego tuk tuka, bo to naciągacz. Radzi nam, żebyśmy pojechali metrem i wszystko tłumaczy. Mówi nam także że za tuk tuka powinniśmy zapłacić max 100-130 rupii. Okazuje się, że w Delhi są też autentycznie mili ludzie.
Na wyprawę metrem nie mamy siły, więc po sekundzie zatrzymujemy nowego tuk tuka, który za przejazd oczekuje właśnie 100 rupii. Nawet się nie targujemy.
(Na marginesie - w wymyślne scenariusze oszustów często zaangażowanych jest wiele osób, i nierzadko 'pomocny pan' przegania jednego współpracownika, żeby się uwiarygodnić, a kolejny też jest podstawiony. Tutaj na szczęście nic takiego nie miało miejsca, a 100 INR to niecałe 6zł, przyzwoita cena za 20 minutową trasę :)).
Szczęśliwi dojeżdżamy do India Gate.
I tam ku naszej radości trawa, trochę cienia i… mafia fotografów.
Okazuje się, że robienie zdjęć turystom i ich natychmiastowy wydruk to biznes. A Indusi wiedzą, że okazję trzeba wykorzystać, więc dookoła biega kilkunastu młodzieńców z nieco wysłużonymi nikonami.
Nie zastanawiając się, rozkładamy karimatę i w końcu, oparci o drzewo, możemy odpocząć, a nawet i się zdrzemnąć. Było cudownie, choć co jakiś czas przeszkadzał nam jeden z członków foto-gangu (mieli przenośny punkt wydruku i rozliczeń z bossem obok naszego drzewka) lub ktoś proszący nas o wspólne zdjęcie.
Bo w parku dowiedzieliśmy się, że jesteśmy atrakcją turystyczną co najmniej na miarę India Gate i fotografia razem z nami będzie niezapomnianą pamiątką. Z niektórymi można nawet porozmawiać po pytaniu: 'Photo??? Selfie???' choć większość osób tak naprawdę nie zna angielskiego więc nici z dłuższej rozmowy.
Nieustanne pozowanie z kolejnymi lokalsami może być bardzo męczące, ale mimo wszystko, w przeciwieństwie do Chin, tutaj ludzie zazwyczaj pytają się o zgodę na wspólne zdjęcie, i widać, że sprawia im ono dużo radości. Trzeba tylko uważać, żeby panowie nie robili sobie zdjęcia z samą Panią Wrońską, bo potem w internecie może się okazać, że ma nowego chłopaka ;-).
W celu dalszego zapoznawania się z lokalną kuchnią udaliśmy się do pobliskiej, polecanej kantyny. O prawo do przejścia musieliśmy walczyć z bandą małp, ale daliśmy radę i było warto.
Miejsce super, mnóstwo ludzi, wybór prosty - w zależności od pory - śniadanie/ lunch/ kolacja.
Była pora obiadowa, więc dostaliśmy thali, czyli różne rodzaje sosików, ryż i chlebki naan. Do tego okazało się, że jest to wersja 'all you can eat', a że z tłumu się wyróżnialiśmy i każdy obsługujący chciał nam dolać/ dołożyć jedzonko, to niebawem byliśmy najedzeni jak po obiedzie u babci.
Czas najwyższy udać się ponownie na cudowne New Delhi Railway Station i wsiąść do naszego pierwszego pociągu (na początek tania kuszetka, czyli klasa 'sleeper') do Agry.
Pociąg w miarę czysty, mieliśmy zarezerwowane jedno miejsce na dole a drugie u góry 'z boku'. To 'z boku' było wolne, więc weszliśmy na górę, plecaki z nami a przed nami 2,5 godzinna wycieczka :)
Komentarze
Prześlij komentarz