Khajuraho. Chwila wytchnienia i cuda architektury, czy świątynie seksu i centrum naciągania?

W poszukiwaniu odrobiny spokoju w Indiach, jedziemy do oddalonego od wszystkiego kompleksu świątyń w Khajuraho.


W Waranasi wsiadamy do nocnego pociągu, klasa ta sama co ostatnio (3AC czyli najtańsza z klas 'premium'), ale wagony całkowicie inne - mające czasy świetności dawno za sobą i z czystością pozostawiającą wiele do życzenia. Mieliśmy zarezerwowane jedno miejsce 'z boku' i jedno u góry w przedziale, ale po dziwnych roszadach i walkach lokalsów, ostatecznie zajęliśmy górę i dół 'z boku'. A w przedziale kłębiły się chmary ludzi (w tym rodzinka z 'gangsta' młodzieżą, która przybijała z nami piąteczki, na dowód przyjaźni dała mi opaskę na rękę, później proponowała narkotyki, następnie zachwycała się moim śpiworem, a na koniec została wyrzucona przez konduktora do wagonu gorszej klasy, z racji na nieposiadanie biletu (z naszych obserwacji wynika, że próba przemycenia jak największej liczby osób z rodziny do wagonu wyższej klasy to w Indiach sport narodowy). 


Z pociagowym jedzeniem też nie było tak kolorowo jak ostatnio - co prawda zamówiliśmy u asystenta konduktora  kolację (i to droższą niż na poprzedniej trasie, co nas nieco zdziwiło), ale okazało się, że to jego prywatna inicjatywa. A że pociąg był opóźniony i miał krótkie postoje, to próbował nam wcisnąć kilka paczek słodyczy zamiast obiecanego dania z ryżem. Ostatecznie po najgorszej możliwej groźbie (domaganiu się zwrotu pieniędzy), ryż dostaliśmy, ale z pewnością nie warty swojej ceny. 

Cóż, kolejna nauczka- jedzenie (jeśli nie było w cenie biletu) zamawiamy u konduktora, o ile jest oficjalnie dostępne w danym pociągu. Jeśli nie ma - to kupujemy sami na stacji (albo od obnośnego sprzedawcy, bez pośredników).

Asystent konduktora wskazał nam jeszcze naszą stację, po czym domagał się napiwku, ale go wyśmialiśmy. I tak się obłowił na naszej kolacji.

Na dworcu w Khajuraho czekał już (od paru godzin, bo pociąg się tyle spóźnił) właściciel homestayu, w którym się zatrzymywaliśmy, więc po kilku minutach mknęliśmy już tuktukiem. Z dworca do centrum 9km i coś pięknego - prawie pustą drogą - Khajuraho to mała (ok 20 tys mieszkańców) wioska. 


Po drodze Pan z homestayu opowiedział nam, że ma żonę z Anglii i namawiał nas na wycieczkę do jakiś wodospadów. Po przyjeździe na miejsce pozwolił nam, mimo wczesnej pory, od razu zająć pokoik. Dostaliśmy nawet śniadanie, ogarnęliśmy się i ruszyliśmy zwiedzać.


Khajuraho - z czym to się je?


Miejscowość jest znana ze swoich świątyń hinduistycznych (okolice XI w.), zachowanych w świetnym stanie, prawdopodobnie dzięki swojej oddalonej od wszystkiego lokalizacji. (Nikt nie wiedział, że są takie fajne świątynie, które można zniszczyć/ rozkraść). 

Aktualnie świątynie są reklamowane najczęściej jako 'kamasutra temples', ponieważ część rzeźb przedstawia igraszki w różnych konfiguracjach (w tym w większych grupach oraz z udziałem zwierzątek).


Erotycznych rzeźb nie ma aż tak dużo (ok 10%), i z Kamasutrą nie mają ponoć nic wspólnego, ale wiadomo, sex sells, kamasutrę wszyscy kojarzą, więc po co drążyć temat?

Ogólnie lokalsi zachowują się trochę jak napaleni 13-latkowie i z wypiekami wskazują na co pikantniejsze rzeźby, całkowicie ignorując całą resztę. A cała reszta robi niesamowite wrażenie.




Rozmach, ilość włożonej pracy, dbałość o detale… i to wszystko w czasach, w których po Krakowie latał smok wawelski. 


No ale teraz trochę się tutaj kultura uwstecznilła, co widać po pięknych 'renowacjach'.


Z drugiej strony jest w Indiach ogromny potencjał i kto wie, może za parędziesiąt, albo paręset lat (a cóż to jest z perspektywy tysiącletniej świątyni?) znowu to 'zachód' będzie ubogimi kulturowo krewnymi?



Najbardziej spektakularne świątynie są w tzw. 'Zachodniej' części, odgrodzonej i biletowanej.


Bilety kupiliśmy online po 580 INR/os. (dla lokalsów po 35…), jak się okazało dzień później był początek 'heritage week' i wstęp za darmo. Ale w sumie w 'biletowany dzień' było zupełnie pusto, a nazajutrz też na chwilę wpadliśmy do kompleksu, więc nie narzekamy, warto było.


Wioska żyje z turystyki. Restauracji, jadłodajni, sklepików etc. mnóstwo. Turystów jak na lekarstwo.

Więc mimo wytchnienia od hałasu i zgiełku wielkiego miasta, znacznie mniejszego (choć wciąż dławiącego) smogu i smrodu w granicach rozsądku - poziom nagabywania i naciągania jest tu niesamowity. 


Trochę rozumiem, bo jest to dla wielu osób jedyne źródło utrzymania, i to czy uda się wcisnąć jednemu z 10 białych turystów ruchomą, kopulująca figurkę albo zapewnić fascynujące oprowadzanie  (oczywiście skupiające się na wskazywaniu rzeźb z motywem erotycznym) łamaną angielszczyzną, może zdecydować o tym, czy rodzina będzie miała co zjeść, a wielu alternatyw tu nie ma. No ale cóż, w Indiach jest 1,4 mld ludzi, w tym z pewnością  wielu bardziej potrzebujących niż namolny pan nagabujący turystów.


Po południu odwiedziliśmy jeszcze 'wschodnie' świątynie - trochę mniej spektakularne, bardziej 'osamotnione', ale nadal robiące wrażenie. 


Oczywiście ze śmieciami podobnie jak w mieście, ale za to są też drzewa, pasące się zwierzątka i góry na horyzoncie, więc ogół łatwiejszy do przyjęcia. 


A pomyśleć jak pięknie by było, gdyby trochę posprzątać i wypielęgnować otoczenie…


Po drodze do wschodnich świątyń na krok nas nie odstępowało dwóch namolnych panów, którzy koniecznie chcieli zaprowadzić nas do 'old village', żeby pokazać autentyczne życie i system kastowy. Jeden odpuścił po 15 minutach, ale drugi szedł z nami z pół godziny i dopiero po tym czasie i kilku mocniejszych słowach dał nam spokój.

Za to pod najbardziej oddaloną ze świątyń spotkaliśmy sympatycznego młodszego chłopaka prowadzącego swój rower, z którym pospacerowaliśmy, po czym usiedliśmy pod świątynią i rozmawialiśmy o świecie. Nawet przyłączył się kilkuletni chłopiec, żeby poćwiczyć swój angielski i pozdrawiał nas ich dziadek, prowadzący krowy.

Szkoda tylko, że na koniec chłopak chciał nas namówić na zakup 'książek do nauki' w specjalnym sklepie z zapewne specjalnymi cenami. Cóż, widocznie w Khajuraho prawie wszyscy chcą Cię wykorzystać (ale rozmawiało się naprawdę miło).


Właściciel homestayu też nas chciał naciągnąć, ale niekoniecznie na pieniądze (choć na organizację wycieczek mocno nagabywał), ale na ocenę na bookingu (i w googlach). A że na takie naciąganie jest większe przyzwolenie w naszych kregach kulturowych, to chłopinie napisaliśmy przyzwoitą recenzję.

Co ciekawe, faktycznie ma żonę Brytyjkę, którą poznał (a gdzieżby indziej), gdy była gościem w jego lokaliku. Ciekawie się słuchało, jak to miał do wyboru dwie koleżanki, i w sumie ta druga była bogatsza, więc  wiadomo - lepsza, no ale niestety była czarna, a to w wiosce by nie przeszło. 

Skończyło się więc na rudej, która potrzebowała ukojenia po rozstaniu z wieloletnim partnerem. I nasz pan teraz jedzie do Londynu pracować na 1,5 zmiany, żeby kupić trochę więcej ziemii w Khajuraho i odpicować homestay, ktorego twarzą będzie wzbudzająca zaufanie, biała małżonka. Ah, ta miłość…

Następnego dnia wypożyczyliśmy rowery, co ograniczyło liczbę napastujacych nas jegomościów (ale i na takie sztuczki zachodnich turystów mają sposób- potrafili jechać przy nas przez 10 minut na swoim motocyklu i namawiać nas na wizytę w swoim sklepie) i ułatwiło odwiedzenie najdalszej, 'południowej' grupy świątyń (i dokończenie zwiedzania 'wschodnich')



Przy jednej było nawet trochę względnie zadbanej zieleni, na której mogliśmy degustować kupione wcześniej, lokalne słodycze (raczej pozostaniemy przy wytrawnych potrawach)


Lassi sobie oczywiście nie odmawialiśmy.


Niezmiennie stanowiliśmy obiekt wspólnofotograficznego pożądania


Khajuraho - było warto.


A teraz nocnym pociągiem znowu do Delhi i uciekamy z Indii!

Komentarze